Religijna zupa
Doszedłem do wniosku, że poprzedni wątek wymaga rozwinięcia o kilka bardzo ważnych punktów – dotyczących już nie tylko ateizmu jako takiego, ale także sykretyzmu. O ile ateista neguje Boga i co wszystko co się z tym wiąże, tak synkretysta stwierdza, że wszystkie religie mają w sobie coś dobrego, zabawia się w kucharza i tworzy religijną zupę. Przypomina to trochę jakby ktoś teorię o ruchu ciał niebieskich postanowił stworzyć mieszając razem niektóre elementy modelu Ptolemeusza, Newtona i Einsteina. W kręgach naukowych, taki innowator zostałby dosyć szybko uznany za szaleńca, jednak w przypadku religii, ludzi o takich pomysłach często uważa się za światłych guru. Oczywiście, jako że każdy z nas ma trochę inne gusta smakowe, takich indywidualistycznych zup tworzy się dziś nieskończenie wiele i jeśli nawet ich konsekwencje nie są po prostu destrukcyjne, to na pewno wielce nieprzewidywalne.
Poświęcenie
Wiara zakłada pewność, a zatem jakiś rodzaj dogmatyki. Wierzymy w pewne rzeczy, aby nie musieć się przekonywać o wszystkim na własnej skórze. Uznajemy jakiś autorytet, co wydaje się dosyć naturalne – podobnie jak dziecko widzi autorytet w swoich rodzicach. Wszelka mądrość rodzi się w bólach – ktoś musi cierpieć czy nawet umrzeć, by żyć mógł ktoś. I tak np. dzięki Marii Skłodowskiej-Curie i jej mężowi poznaliśmy działanie pierwiastków promieniotwórczych; dzięki nierozumnemu koledze skutki skoku z balkonu; dzięki pracowitej babci skutki cierpliwości i samozaparcia; a dzięki Chrystusowi – miłość.
Prawdy wiary nie muszą wydawać się atrakcyjne i przyjemne. Od wieków powtarzamy powiedzenie, że prawda jest gorzka i w oczy kole, a tymczasem co chwila rozglądamy się za „prawdami” przyjemnymi i łatwymi, z niesmakiem spoglądając na twierdzenia, które głoszą coś nie po naszej myśli – jak np. naszą grzeszność i to, że każdy z nas ma w sobie skłonność do czynienia zła (czego dowodzą zresztą np. eksperymenty Philipha Zimbardo i Stanleya Millgrama). Prawda nie stanowi przecież czegoś, co można z naszymi myślami uzgodnić na zasadzie kompromisu, ale raczej coś do czego nasze myśli powinniśmy dostosować. Chrześcijaństwo nie przeczy, że w innych religiach znajdują się „zarodki Słowa”, jak czytamy w „Dekrecie o działalności misyjnej Kościoła”, ale twardo obstaje przy stwierdzeniu, że pełnia religijności znajduje się w Chrystusie.
Pogańskie chrześcijaństwo
Często z ust osób nierozumnych pada oskarżenie chrześcijaństwa o pogańskie elementy kultu. Jak słusznie zauważył bł. J.H. Newman – sytuacja wygląda zupełnie odwrotnie. Po prostu niektóre elementy pogaństwa mają chrześcijański wymiar, co potwierdza jedynie tezę o zarodkach. Zresztą pogaństwo stanowi pewien etap na ludzkiej drodze do pełni zbawienia. Na religię należy spojrzeć bardziej jak na naukę, tzn. nie widząc wiele religii, ale jedną, do której ludzie próbowali różnorako podchodzić, aż ostatecznie nastąpiło Objawienie, które zawarło w sobie wszystko co dobre, a wszystko co złe odrzuciło. Oto właściwy sposób patrzenia na religię. To właśnie dlatego mogę prowadzić dialog z Muzułmaninem czy Żydem, ale wydaje mi się on niemożliwy z kimś, kto spogląda na religie jak na różne rodzaje potraw do wyboru względem subiektywnego gustu. Nie przyjąłem chrześcijaństwa, a konkretnie rzymskiego-katolicyzmu dlatego, że ta religia mi się podoba. Wręcz przeciwnie – przez większość życia mnie odpychała i wydawała się najdziwniejszą rzeczą jaką spotkałem na swojej drodze. Doszedłem po prostu do wniosku, że jest zatrważającą prawdą – czy tego chcę, czy nie. Dopiero z czasem okazało się, że potrafi człowieka także wyzwolić z grzechu, złych skłonności i wszelkich nałogów, umożliwia życie w czystości, a teologia katolicka to szczyt geniuszu ludzkiej myśli. Najbardziej cieszę się chyba z tego, że nie urodziłem się w kraju, w którym za publiczne stwierdzenie tego faktu zostałbym torturowany i zabity, a chciałbym przypomnieć, że takie rzeczy wciąż dzieją się na świecie.
Hipokryzja
Wiele osób odrzuca katolicyzm z uwagi na panującą wokół hipokryzję, ale przemyślmy kilka faktów z tym związanych. Przede wszystkim, Kościół składa się z ludzi, którzy wyznają otwarcie własną grzeszność. Można go określić mianem szpitala dla duszy. Gdy wchodzę do zwykłego szpitala (notabene – polecam sięgnąć do historii i dowiedzieć się skąd wzięła się idea takich placówek), nie czuję zaskoczenia widząc tam chorych. To dosyć oczywiste. Nie zaczynam wątpić we wszystkich lekarzy, a co najważniejsze – we wszystkie metody leczenia czy nawet cały sens istnienia takiej placówki tylko dlatego, że widzę tam osoby niedomagające. Podobnie w przypadku Kościoła – to placówka grzesznych, między którymi nie brakuje jednak i świętych, choć zazwyczaj nie dają o sobie znać głośnym kaszlem.
Weźmy inny przykład. Ktoś mógłby mnie nazwać nierozumnym, gdybym uznał matematykę za fałsz tylko dlatego, że spotkałbym na swojej drodze ludzi sławiących matematykę, zachowujących się źle wobec filozofów, a przy tym mających problemy z liczeniem. Jeśli znam zasady matematyki i potrafię przyznać, że u swoich fundamentów są całkiem rozumne i pożyteczne, to co stanowi właściwszą drogę – odrzucanie jej z powodu hipokrytów, czy raczej pragnienie właściwego się nią posługiwania na przekór zadufanym w sobie głupcom? Czy zatem mając świadomość, czy choćby jakieś przeczucie dobra tkwiącego u podstaw chrześcijaństwa, lepsze zdaje się całkiem je porzucać, widząc głupców z imieniem Jezusa na ustach, czy też ślubowanie wierności Chrystusowi i dążenie do świętości?
Jedno ciało, jeden dom
Często pojawia się jednak zarzut, że wiara to coś osobistego i nie potrzeba do tego Kościoła. To wierutna bzdura, bo religia nie ma bynajmniej za zadanie uczynić życia pojedynczego człowieka przyjemnym. Przede wszystkim Kościół został założony przez samego Chrystusa, co jasno i wyraźnie widzimy w Ewangeliach. Już pierwsi apostołowie mówią nam o tym, że wierni tworzą członki ciała Chrystusa na ziemi. Trudno więc przystawać na myśl, żeby poszczególne kończyny mogły rozchodzić się każda w zupełnie inną stronę.
Oczywiście zdarzają się problemy, bo człowiek to słaba istota. Ale czym innym jest rozwiązywać sprawy wewnątrz swojego domu, a czym innym od problemów uciekać i pouczać ludzi zza płotu, gdy zrywa się z nimi więź. Kościół jest wielką rodziną, w której ludzie czują się za siebie nawzajem odpowiedzialni. Wystarczy spojrzeć na nasze własne rodziny, a zobaczmy też czym jest Kościół. Widzimy wujka, który często się denerwuje, zawsze spokojną ciocię, mądrą babcię, troskliwą mamę itd. Nie zawsze wszystkich lubimy, ale to nie przeszkadza nam w tym, żeby ich kochać. I podobnie Kościół tworzą ludzie niesłychanie różnorodni, co stanowi jego zaletę, a nie wadę.
Kościół to nie klika w której zbiera się jakieś bractwo wzajemnej adoracji – tu adoruje się Boga, a nie siebie nawzajem. Za Antoine de Saint-Exuperym często dzisiaj powtarzamy, że „miłość to nie zapatrzenie w siebie, ale spoglądanie w tym samym kierunku”. Kościół to realizacja tak rozumianej miłości. Masa dziwnych ludzi, którzy nie koniecznie muszą się lubić, spogląda w tym samym czasie na krzyż i łączy się w relacji dalece przekraczającej jakieś przyziemne preferencje. Tutaj jakiś pan Zenobiusz, który dzisiaj krzywo spogląda na marynarkę pana Jerzego, jutro bez wahania będzie gotów za niego oddać swoje życie. I nie ma znaczenia to, że jeden jeździ starym Rometem, a inny najnowszym BMW. To staje się nieistotne, bo wobec Boga stajemy się równi – wobec Niego wszyscy jesteśmy równie mali, a jednocześnie każdego z nas darzy nieskończoną miłością. Nikt nie dąży tutaj jedynie do jakiegoś indywidualnego oświecenia, ale jeden drugiego ciągnie w górę, gdy tylko ktoś się zachwieje albo upadnie.
Zdarzają się oczywiście występki i patologie – tak jak zdarzają się one wszędzie. Ale największym z występków jest ucieczka, czyli zdrada. Nie przeczę, że czasami może się to okazać koniecznie, ale jedynie po to by nabrać sił i wrócić ze skręconym biczem. Kościół to nie prywatny dom tego czy innego księdza, tamtego czy innego biskupa. To dom Boga, w którym dla każdego, kto kocha gospodarza i przestrzega jego przykazań, znajdzie się miejsce. Tutaj wszyscy dorastamy pod opieką jednego Ojca, do którego prowadzi nas jego umiłowany Syn, w którym Ojciec ma upodobanie. Poza wymiarem pionowym – hierarchicznym, gdzie każdy zajmuje właściwą sobie funkcję, występuje także wymiar poziomy, w którym wszyscy jesteśmy braćmi i tak samo odpowiadamy przed Bogiem.
Ceremoniał
Zgodnie z przekonaniem wielu nowoczesnych mistyków, ceremoniał to sprawa całkowicie relatywna i każdy może sobie zaprowadzać własne praktyki zależnie od upodobania. W ceremoniale zawiera się jednak głęboki sens, który każdy z nas odczuwał choćby jako dziecko w czasie np. Świąt Bożego Narodzenia (niektórzy potrafią ten sens dostrzegać przez całe życie), albo np. przygotowując uroczystą kolację dla swojej sympatii. Estetyka, w tym także estetyka ruchu, odgrywa niesamowicie ważną rolę w życiu wspólnotowym. Pewne gesty zostają utrwalone i chronione poprzez tradycję po to, by można się było rozumieć bez żadnych wątpliwości. Tradycja i ceremoniał chronią ludzką komunikację przed przypadkowymi zmianami, które nieustannie próbują lawirować sensem i znaczeniami. Nawet jeśli dla kogoś dany ceremoniał czy tradycja wydają się nie do końca zrozumiałe, być może z czasem odczyta je na nowo i dlatego błędem jest uznawać je zbyt pospiesznie za przeżytek.
Niestety o wartości ceremoniału, tradycji i świąt przekonujemy się dopiero gdy zupełnie od nich odejdziemy, dążąc do jakiegoś chorobliwego pragmatyzmu, który zrobi z nas niewolników pracy i próżniaczych rozrywek, odbierając nam sens życia. To dlatego Kościół katolicki stanowi miecz obusieczny i opiera się zarówno na wierze, jak i na tradycji. Dzięki temu korzysta z dorobku poprzedników, a jednocześnie nieustannie odnawia się i oczyszcza dzięki Duchowi Świętemu. Dużo lepiej ode mnie o wartości ceremoniału pisał zresztą Antoine Saint-Exupery w „Twierdzy”, którą gorąco polecam.
Cel religii
Celem religii jest spełnienie, które chrześcijaństwo upatruje w Bogu. Cóż to jednak znaczy? Każde żywe stworzenie posiada swój cel istnienia (gr. telos). Najłatwiej przedstawić to na przykładzie roślin – z ziarna słonecznika nie wyrośnie kapusta. Jednak nie zawsze słonecznik może osiągnąć pełnię swojego potencjału. Religia wyznacza człowiekowi drogę ku słońcu, która pozwoli mu rozwinąć pełnię swoich możliwości. Nie oznacza to jakiejś identyczności i sztampowości, bo rodzimy się z różnymi predyspozycjami. Jednym np. łatwiej żyć w czystości, a inni mają za sobą bagaż trudnych doświadczeń i toczą istną wojnę o wyzwolenie. Dlatego też ocenianie czy to wierzących, czy samej religii przez ich pryzmat nie ma najmniejszego sensu. Kościół to rodzaj kliniki, ale leczenie wymaga świadomego wysiłku woli i trafiają do niego ludzie w różnych stadiach choroby. Sama przynależność do niego nie sprawia jeszcze, że stajemy się z dnia na dzień święci.
Aby w ogóle móc mówić o jakimś uniwersalnym celu, musimy przyjąć, że istnieje w tym świecie jakaś uniwersalna czyli obiektywna prawda. Niestety dzisiaj trudno nie tylko kogoś przekonać do rzetelnego zapoznania się z tym, co głosi katolicyzm (by mógł chociaż walczyć z jego realnymi postulatami a nie jakimś mętnym ich wyobrażeniem), ale także do istnienia obiektywnej prawdy w świecie, której warto szukać. Paradoksalnie, najwięksi zwolennicy relatywizmu zdają się być absolutnie przekonani co do swojego stanowiska i uważają je z całą stanowczością za obiektywnie prawdziwe. Odrzucają tym samym nawet zasadę niesprzeczności, uniemożliwiając jakikolwiek dialog.
Diabeł tkwi w szczegółach
Einstein powiedział kiedyś, że „wszystko trzeba robić tak prosto, jak to tylko jest możliwe, ale nie prościej”. Podobnie jak w przypadku ateistów, synkretyści mają skłonność do upraszania wszystkiego ponad miarę, mieszając nie tylko idee ale nawet rozmywając znaczenie pojęć, co nie tylko szkodzi religii jako takiej, ale przede wszystkim samemu językowi i ludzkiej komunikacji. Z jednej strony widzą w Jezusie dobrego nauczyciela moralności, ale już nie dostrzegają, że dobry nauczyciel nie zwodzi ludzi mówiąc im, że jest Bogiem, jeśli rzeczywiście nim nie jest. Mimo wyraźnego pouczenia, by nasza mowa była „tak, tak; nie, nie”, zdają się wchodzić w „może”, „prawie” czy „tak jakby”. W odpowiedzi na dosyć konkretną doktrynę o Trójcy Świętej zasłaniają się jakimś mętnym Jednem i Wszystkością, która utożsamia Boga ze światem sprowadzając ich nową wiarę do starego panteizmu. W innych zaś przypadkach wpadają w skrajny sceptycyzm i niewiedzę przyjmują za dogmat, przez co próżno silić się na rozumowe wyjaśnienia. Nie było by w tym nic złego, gdyby nie potrzeba (cechująca także ateistów) głoszenia swoich mętnych prawd wszem i wobec, jak gdyby miały wartość zbawczą i twierdzenie przy tym, jakoby katolicyzm stanowił przeżytek czy zwykłą brednię, w oparciu o jakiś uraz z dzieciństwa czy wiedzę teologiczną na poziomie przedszkolnej katechezy.
Diabeł tkwi w szczegółach, a nie oszukujmy się – jesteśmy leniwi i gdy coś nie ukazuje nam prawdy w postaci sloganu reklamowego, zaczynamy się nudzić i szukamy czegoś prostszego. Ale nikt nie powiedział, że prawda musi stanowić aż tak wielkie uproszczenie wszystkiego, że zmieści się ona w jednym zdaniu. Śmiem twierdzić, że nie da się jej wyrazić prościej niż zrobił to Chrystus zakładając Kościół i ofiarowując się na krzyżu. Odrzucanie prawdy tylko dlatego, że przerasta nasze rozumienie i uciekanie się w stronę choćby najciekawszego i najprzyjemniejszego fałszu, na dodatek wewnętrznie sprzecznego, to niezbyt mądra decyzja.
A słowo ciałem się stało
W tym wszystkim zawsze zapominamy o jednej, bardzo ważnej sprawie, na którą nieustannie zwraca uwagę chrześcijaństwo, a mianowicie, że człowiek żyje nie tylko chlebem, ale i słowem. To, czy ono od Boga pochodzi czy od diabła to już inna sprawa, ale fakt faktem, że cała nasza nauka, kultura, teorie, technika i inne wymysły opierają się na słowach. Nawet najbardziej zapalczywy ateista nie zwojuje zbyt wiele bez języka, który pozwala mu rozprawiać o Wielkim Wybuchu (notabene pomyśle katolickiego księdza), ewolucji, kwarkach i swoich statystykach potwierdzających brak miłości Boga do człowieka. Pytanie jednak zawsze brzmi – komu i jakim słowom zaufać.
Doktryna Trójcy mówi jasno o tym, że Słowo Boże istniało zawsze w Ojcu, jako zrodzone, a nie stworzone i brało czynny udział w stworzeniu świata, przyoblekając ciało w danym momencie historii. Nie chodzi tutaj oczywiście o słowo jak ze słownika, ale łatwo dostrzec pewne analogie, skoro i my aby w ogóle mówić o świecie i jego różnorodności potrzebujemy słów i dzięki nim tworzymy także nowe rzeczywistości. Wiele na ten temat miał do powiedzenia np. J.R.R. Tolkien używając względem siebie pojęcia „wtór-stwórcy”. Ale i poza literaturą używamy słów do zmieniania świata, wzajemnej współpracy i współtworzenia go. To akurat nie pozostawia wątpliwości, więc nie wdaję się w detale – pytanie wciąż jednak brzmi, komu zaufać? I oczywiście chrześcijanin odpowie, że tylko Chrystusowi, który jest Słowem Bożym, oddał za nas życie i póki się trzymamy osoby tego Słowa, nie pobłądzimy.
Tymczasem dzisiaj wielu, szczególnie młodych i buntowniczych ludzi, nie chce słuchać swojej kochającej babci, która własnymi rękami zbudowała dom w którym podaje mu ciepły obiad, a zamiast tego nachyla ucha ku jakiemuś sfrustrowanemu uczonemu, który wytyka tejże pobożnej dobrodusznej i pracowitej staruszce urojenia, a fundament jej życia nazywa jednym wielkim kłamstwem, prowadzącym do największych zbrodni. Nie żyjemy w czasie upadku autorytetów – wręcz przeciwnie. Ludzie wciąż wierzą w autorytety bardzo mocno, choć często te autorytety biorą się z przypadku. Autorytetem nie jest już doświadczony człowiek, który posiadł głębokie zrozumienie zagadnienia w obrębie którego się wypowiada, ale ktoś, kto znalazł sobie hobby polegające na deptaniu tego, czego pojąć sam nie może.
Prawda was wyzwoli
Może się mylę, ale jestem skłonny zaryzykować twierdzenie, że gdyby ludzie zaczęli bez uprzedzeń czytać Biblię i Katechizm Kościoła Katolickiego, zastanawiając się trochę nad sobą, kościoły zaczęły by pękać w szwach. Mam jednak świadomość, że wykładnia wiary katolickiej nie stanowi tak pociągającej rozrywki jak oglądanie śmiesznych filmików w internecie, czytanie japońskich koanów czy słuchanie proroków ateizmu głoszących rychły upadek wszelkiej religii. Zresztą czegóż mógłby się dowiedzieć ktoś, kto wszystko na ten temat już wie, dzięki swojemu prywatnemu objawieniu?
Smuci mnie jedynie fakt, że z tak wielką lekkością przychodzi wielu opluwanie tego, za co nasi dziadkowie przelewali swoją krew. Nie dziwi mnie widok kombatanta, któremu łzy płyną po policzkach, gdy widzi co się dzieje w tym kraju i na świecie. Trudno teraz doszukiwać się winnych. Potrzeba jednak podjęcia jakichś radykalnych kroków w kwestii wychowania – nie tylko innych, ale przede wszystkim własnego, by w naszych sercach i umysłach zapanował jakiś porządek. Obecna rzeczywistość zakrawa na żart – żyjemy w świecie, w którym władzę duchową jak mi się zdaje przejęły jakieś małe, egoistyczne, wredne dzieci, zgrywające gigantów i psujące świat poprzez usilną próbę ulepszania go na własną modłę. Tymczasem najlepsze, co człowiek może dzisiaj zrobić dla siebie i wszystkich wokół, to przede wszystkim zgiąć kolana i bić się w pierś, zanim skutki jego działań całkiem mu ją przygniotą, uniemożliwiając oddychanie. Jeśli postaramy się najpierw o królestwo Boga i o Jego sprawiedliwość, to wszystko inne będzie nam dane. Ale jeśli zabierzemy się za wszystko, tylko nie za to, co najważniejsze, to nawet najbardziej światłe i ambitne plany zakończą się jakąś wielką katastrofą. Módlmy się do Ojca niebieskiego, aby przywrócił nam rozum i wyprowadził nasz naród i cały świat z tego duchowego i umysłowego zabłąkania, bo jeśli tak dalej pójdzie, to za jakiś nasze dzieci zwrócą ku nam sztylety w podziękowaniu za świat jaki im po sobie pozostawiamy.
Adam Brożyński, 17 września 2013 r.
(opublikowano:17 września 2013 r.)