Myślę, że my, świeccy, powinniśmy przyjmować to, co dostajemy, i robić z tego jak najlepszy użytek. Co więcej, wydaje mi się, że byłoby to o wiele łatwiejsze, gdybyśmy zawsze i wszędzie dostawali to samo. Bardzo niewielu anglikańskich duchownych, sądząc po ich praktykach, podziela ten punkt widzenia. Myślą chyba, że ludzi przyciąga się do kościoła nieustannym uprzyjemnianiem, ułatwianiem, wydłużaniem albo skracaniem, upraszczaniem czy też komplikowaniem liturgii. Jest całkiem prawdopodobne, że nowy, gorliwy pastor zyska wśród mniejszości parafian akceptację dla swoich innowacji. Większość, moim zdaniem, nigdy ich nie poprze. Ci, którzy pozostaną — bo wielu po prostu przestanie chodzić do kościoła — będą musieli zwyczajnie to przetrwać.
Czy dzieje się tak jedynie dlatego, że większość zawsze jest zacofana? Nie sądzę. Jej konserwatyzm daje się łatwo uzasadnić. Każda nowinka sama w sobie służy jedynie rozrywce. A parafianie raczej nie szukają w kościele rozrywki. Chodzą tam, by skorzystać z nabożeństwa lub, jeśli wolisz, by je odtworzyć. Każde nabożeństwo jest zbudowane z gestów i słów, poprzez które otrzymujemy sakrament albo wyrażamy skruchę, albo błagamy, albo wielbimy Boga. Jego forma pomaga nam w tym najbardziej — czy też po prostu najlepiej „działa” — kiedy znamy ją tak dobrze, że nie musimy o niej myśleć. Dopóki skupiasz się na krokach i musisz je liczyć, nie tańczysz naprawdę, ale dopiero uczysz się tańca. Dobry but to taki, którego w ogóle nie czujesz na stopie. Dobra lektura jest naprawdę dobra, jeśli nie rozprasza cię oświetlenie, czcionka albo pisownia. Nabożeństwo byłoby doskonałe, gdybyśmy pozostawali go prawie nieświadomi; wtedy moglibyśmy się skupić jedynie na Bogu. Uniemożliwiają to właśnie rozmaite nowinki. Musimy przez nie koncentrować się na liturgii jako takiej, a myślenie o praktykach religijnych to nie to samo co praktykowanie. Najważniejsze pytanie dotyczące Graala brzmiało: „Do czego on służy?”. „Szalone bałwochwalstwo — czynić nabożeństwo ważniejszym od bóstwa”.
Może się zdarzyć coś jeszcze gorszego. Nowinka może skierować naszą uwagę nawet nie na liturgię, ale na samego celebransa. Wiesz, o co mi chodzi. Choćby się nie wiem jak powstrzymywać, i tak w końcu narzuci się myśl: „Co on u licha jeszcze wykombinuje?”. Takie myśli rujnują pobożność. Nie bez powodu ktoś kiedyś powiedział: „Szkoda, że ludzie zapominają, iż Piotr otrzymał polecenie: «Paś owce moje», a nie: «Próbuj doświadczeń na moich szczurach», ani nawet: «Naucz moje psy cyrkowe nowych sztuczek»”.
A zatem moje stanowisko odnośnie liturgii sprowadza się do apelu o jej niezmienność i jednolitość.Mogę pogodzić się z niemal każdym kształtem liturgii, jeśli tylko nie będzie się zmieniał. Ale jeśli kolejne formy znikają właśnie wtedy, gdy zaczynam się z nimi oswajać, nie mogę robić żadnych postępów w sztuce wielbienia Boga. Nie mam szans, aby wyrobić w sobie wyuczony zwyczaj — habito dell’arte. Być może pewne zmiany, które dla mnie są tylko kwestią gustu, w rzeczywistości dotyczą poważnych różnic doktrynalnych. Ale chyba nie wszystkie? Bo jeśli poważne różnice doktrynalne są faktycznie tak częste jak różnice praktyczne, to musielibyśmy uznać, że nie istnieje nic takiego jak Kościół anglikański. Co prawda ów „niepokój liturgiczny” nie dotyczy jedynie anglikanów; słyszałem katolików skarżących się na to samo.
I tak wracamy do punktu wyjścia. Do nas jako świeckich należy po prostu trwać i robić jak najlepszy użytek z istniejącej liturgii. Jakakolwiek skłonność do gorliwego wyróżniania jednego jej rodzaju musi być uznana po prostu za pokusę. Zacietrzewione stronnictwa kościelne to moja bęte noire. Czy unikanie ich nie byłoby z naszej strony bardzo pożyteczne? Pasterze obracają się „każdy ku własnej drodze” i, oddalając się w różnych kierunkach, znikają za horyzontem. Czy jeśli owce zbiją się cierpliwie w gromadę i będą beczeć, nie przywołają ich w końcu z powrotem? (Czyż niektóre słynne angielskie zwycięstwa nie zostały osiągnięte przez szeregowych żołnierzy niezależnie od generałów?).
Co do słów ceremonii — czyli liturgii w węższym znaczeniu tego słowa — sprawa ma się trochę inaczej. Jeśli mamy liturgię w języku narodowym, to musi się ona zmieniać, w przeciwnym razie jej język pozostanie narodowy jedynie z nazwy. Ideał „ponadczasowej angielszczyzny” to kompletna bzdura. Żaden żywy język nie jest ponadczasowy. Równie dobrze można by szukać nieruchomej rzeki.
Myślę, że byłoby najlepiej, gdyby konieczne zmiany dokonywały się, o ile to możliwe, stopniowo i (dla większości) niezauważalnie; jeden drobiazg tu, inny drobiazg tam; jakieś przestarzałe słowo uwspółcześniane raz na sto lat — jak stopniowa zmiana pisowni w kolejnych wydaniach Szekspira. (…)
Już teraz liturgia jest jednym z bardzo niewielu elementów spajających nasz ohydnie podzielony Kościół. Dobro, które osiągniemy dzięki poprawkom, musi być naprawdę wielkie i pewne, żebyśmy mogli się tego wyrzec. Wyobrażasz sobie, że może zaistnieć nowy Modlitewnik, który nie będzie źródłem kolejnego podziału?
Większość zwolenników poprawek chce, jak się wydaje, by służyły one dwóm celom: uwspółcześnieniu języka dla większej zrozumiałości i wprowadzeniu ulepszeń doktrynalnych. Czy te dwie operacje — obie bolesne i niebezpieczne — powinny być przeprowadzane równocześnie? Czy pacjent przeżyje? (…)
Tak naprawdę moje poglądy na temat sakramentu Eucharystii byłyby przez wielu współczesnych teologów uznane za „magiczne”. To chyba oczywiste, że im pełniej wierzy się w faktyczną nadprzyrodzoność tego wydarzenia, tym trudniej przywiązywać wielką wagę do ubioru, gestów i miejsca zajmowanego przez celebransa? Zgadzam się z Tobą, że duchowny ma nie tylko nauczać wiernych, ale także oddawać chwałę Bogu. Ale jak może oddawać chwałę Bogu, jeśli rzuca wiernym kłody pod nogi? Zwłaszcza gdy choćby najlżejszy cień „księżowskiego wodzirejstwa” — to określenie zawdzięczam pewnemu duchownemu — uwydatnia jeszcze bardziej jego osobliwe zachowania?
– C. S. Lewis, „O modlitwie. Listy do Malkolma”, tłum. M. Sobolewska, Kraków 2013.
(opublikowano:31 stycznia 2019 r.)