J.R.R.Tolkien o wierze

·ekscerpcje z innych źródeł ·

https://www.youtube.com/watch?v=sYZSAmbdPCU

Poświęcanie się „nauce” dla samej jej istoty, pozbawione dążeń ku robieniu kariery, to powołanie „wysokie” i w pewnym sensie duchowe. Ponieważ jest „wysokie”, w sposób nieunikniony fałszywi czy po prostu zmęczeni ludzie, pragnienie zdobycia pieniędzy i duma ściągają je w dół: bywa, że ktoś mówi, że coś jest „jego dziedziną” i zamiast „pokornie się daną dziedziną zajmuję” rozumie pod tym pojęciem „jestem chlubą danej dziedziny” czy może „zawładnąłem daną dziedziną”. Oczywiście, generalnie rzecz biorąc uniwersytety degradują i brudzą ten rodzaj poświęcenia się nauce: istnieje ono jednak nadal. Gdybyś, poruszony obrzydzeniem, pozamykał wszystkie uniwersytety, znikłoby z powierzchni ziemi – aż do momentu, kiedy znowu ktoś ustanowiłby system uniwersytetów, które z biegiem czasu znów pogrążyłyby się w korupcji.

Poświęcenie się religii stoi dużo wyżej i tym bardziej nie może uciec przed podobnym procesem. Oczywiście, w pewnym stopniu degradują je wszyscy „profesjonaliści” (i wszyscy przyznający się do chrześcijaństwa) – niektórzy czasem degradują je w sposób oburzający, a jako że cel jest tu wyższy, każda słabość wydaje się być (i jest) dużo większym błędem. Lecz tak samo jak nie można potrzymać tradycji nauki czy czystej nauki bez istnienia szkół i uniwersytetów, czyli bez dyrektorów szkół i nauczycieli, tak samo nie można zachować religii bez Kościoła i jego profesjonalistów: księży i biskupów, a także zakonników.

Po tej stronie świata dobre wino musi mieć butelkę lub jakiś jej gorszy substytut. Ja sam widzę, że stałem się raczej mniej cyniczny, nie bardziej – pamiętam swe własne grzechy i głupotę i wiem, że ludzkie serca rzadko są tak złe jak ludzkie czyny, a bardzo rzadko tak złe jak ludzkie słowa. (Szczególnie w naszej epoce, która jest czasem szyderstwa i cynizmu. Mniej w nas hipokryzji, jako że „nie uchodzi” przyznawać się do świętości ani wygłaszać wzniosłych poglądów, lecz widzimy pewien rodzaj hipokryzji odwróconej, niby odwrócony snobizm: ludzie twierdzą, że są gorsi niż są naprawdę.)

Mówisz mi jednak o słabnącej wierze, a to całkiem inna sprawa. W ostatecznym rozrachunku wiara jest aktem woli poruszonej miłością. Miłość może stygnąć, a wola może się łamać na widok słabości, głupoty i nawet grzechów Kościoła i jego profesjonalistów, lecz moim zdaniem nikt, kto kiedykolwiek miał wiarę nie wycofa się z takich powodów (a już na pewno nikt posiadający minimum wiedzy historycznej). „Skandal” może najwyżej wywołać pokusę , podobnie jak nieprzyzwoitość może wywołać nieczystość – nie stwarza jej, lecz jedynie przywołuje. Dla nas to wygodne, bo możemy przestać patrzeć na siebie i nasze własne winy, i znaleźć sobie kozła ofiarnego. Ale ten akt woli, którym jest wiara, nie ogranicza się do momentu ostatecznej decyzji – powtarza się ciągle i bez końca i tak właśnie musimy żyć – dlatego modlimy się o „wytrwanie do końca”.

Pokusa niewiary (co tak naprawdę oznacza odrzucenie Pana i Jego nakazów) jest w nas nieustannie. Krytykowani, chcemy znaleźć poza sobą powód krytyki. A im silniejsza pokusa wewnątrz, tym chętniej i tym ostrzej będziemy się „gorszyć” postawą innych. Myślę, że jestem tak samo wrażliwy jak Ty (i jak każdy inny chrześcijanin) na „skandale” wśród kleru i wśród laikatu. Wycierpiałem w życiu wiele przez głupich, zmęczonych, otępiałych, nawet złych księży, lecz teraz już wiem o sobie na tyle dużo, że jestem świadom, iż nie powinienem odchodzić od Kościoła (co dla mnie oznaczałoby wypowiedzenie służby Panu) z takich powodów. Gdybym stracił wiarę, wtedy powinienem odejść – i wtedy nie miałbym wiary, nawet gdyby każdy kapłan, którego spotykam, był mądry i święty. Powinienem wtedy wyprzeć się Najświętszego Sakramentu, czyli powiedzieć Panu w twarz, że jest oszustem.

Jeśli On jest oszustem i ewangelie zostały spreparowane, to znaczy: jeśli są pogmatwanymi opowiastkami o szalonym megalomanie (a tylko taka alternatywa istnieje), to wtedy oczywiście całe to przedstawienie wystawiane przez Kościół (w sensie księży) w przeszłości i w czasach współczesnych to po prostu dowód wielkiego oszustwa. Lecz jeśli tak nie jest, to, niestety, całe to przedstawienie po prostu było do przewidzenia: zaczęło się już przed pierwszą Wielkanocą i wcale nie ma wpływu na wiarę – może tylko i powinno wprawiać w głęboki smutek. Ale powinniśmy smucić się ze względu na Pana i dla Niego, stawiając siebie po stronie grzeszników, nie świętych, i nie powinniśmy wykrzykiwać, że nie zniesiemy Judasza Iskarioty, czy tego absurdalnego, tchórzliwego Szymona Piotra, czy nawet matki Jakuba, która usiłowała załatwić karierę swoim synom.

Trzeba fantastycznej woli niewiary, żeby przyjmować, że Jezus nigdy naprawdę się nie wydarzył, a jeszcze więcej aby założyć, że nigdy nie wypowiedział słów, które o Nim napisano – słów, których nikt w świecie w tamtym czasie nie był w stanie „wymyślić”, np. „zanim Abraham stał się, ja jestem” (J 8 ), „Kto mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca (J 9), czy słów przepowiadających Najświętszy Sakrament z J 5: „Kto spożywa moje ciało i krew moją pije, ma życie wieczne”. Musimy zatem albo uwierzyć w Niego i we wszystko, co powiedział, i przyjąć wszelkie konsekwencje, albo odrzucić Go i także przyjąć konsekwencje. Mi osobiście trudno uwierzyć, by ktokolwiek kto chociaż raz przyjął Komunię przynajmniej z dobrą intencją mógł potem Go odrzucać bez wielkiego poczucia winy. (Ale tylko On zna każdą niepowtarzalną duszę i sytuację, w której jest).

Jedynym lekarstwem na słabnącą wiarę jest komunia. Chociaż Najświętszy Sakrament zawsze jest sobą, doskonałym, całkowitym i nieskażonym, nie działa on w żadnym z nas raz na zawsze. Podobnie jak akt wiary, musi być ciągle powtarzany i wzrastać wraz z ćwiczeniem. Najlepsze efekty przynosi częstość. Siedem razy w tygodniu pokrzepia bardziej niż siedem razy w odstępach. Mogę Ci także polecić jako ćwiczenie (do którego, niestety, łatwo znajdziesz okazję), abyś przystępował do komunii w warunkach zrażających Twój smak: wybierz sobie obłudnie słodkiego lub odklepującego modlitwy księdza, może nadętego lub prymitywnego zakonnika w kościele pełnym zwyczajnego, burżujskiego tłumu z rozpuszczonymi dzieciakami – zaczynając od rozwrzeszczanych aż po uczniaków produkowanych przez szkoły katolickie, tych co to rozkładają się z ziewaniem na ławkach skoro tylko ksiądz otworzy tabernakulum – wśród rozchełstanych pod szyją brudnych chłopaków, kobiet ubranych w spodnie, często rozczochranych i z odkrytymi głowami. Idź razem z nimi do komunii i módl się za nich. Będzie tak samo jak na mszy odprawianej przez świętego księdza w obecności kilku pobożnych i przyzwoitych ludzi, może nawet lepiej. (Przecież nie może być gorzej niż w bałaganie, który panował przy rozmnożeniu chleba dla pięciu tysięcy ludzi – po którym Pan zapowiedział inną ucztę, która miała dopiero nastąpić.)

Mnie osobiście przekonuje prymat św. Piotra, a gdy patrzę na otaczający mnie świat nie wydaje mi się aby istniały jakieś poważniejsze wątpliwości który Kościół jest prawdziwy (jeśli chrześcijaństwo jest prawdziwe), który Kościół jest świątynią Ducha umierającą lecz żywą, skorumpowaną lecz świętą, samoodnawiającą się i wciąż powstającą z upadków. Dla mnie ten Kościół, którego uznaną głową na ziemi jest papież, jako główny argument po swojej stronie ma fakt, że zawsze bronił (i nadal broni) Najświętszego Sakramentu, oddając mu najwyższą cześć i stawiając go (zgodnie z jasno wyrażoną intencją Chrystusa) na najważniejszym miejscu. „Paś baranki moje”, tak rozkazał św. Piotrowi wydając mu ostatnie polecenie, a ponieważ Jego słowa zawsze należy rozumieć przede wszystkim dosłownie sądzę, że odnosi się to do Chleba Życia. Przeciwko tym słowom tak naprawdę podniósł się zachodnioeuropejski bunt (czyli Reformacja) – przeciw „bluźnierczej bajce mszy” – a pytania „czy wiara czy uczynki” miały tylko odwrócić uwagę. Myślę, że największa reforma naszych czasów jest dziełem św. Piusa X i że przewyższa ona wszystko, co zdziała Sobór, nawet jeśli będą to bardzo potrzebne rzeczy. Zastanawiam się, czym byłby teraz Kościół bez tamtej reformy.

Napisałem chyba niepokojącą i zagmatwaną rozprawę! Wcale nie chciałem prawić kazania, nie wątpię, że sam wiesz to wszystko i więcej. Nie jestem specjalistą i jestem samotny. Skorzystałem z szansy, żeby pogadać, i jestem teraz pewien, że nie powinienem o tym mówić – nie słowami. Ale, rzecz jasna, niepokoję się bardzo o moje dzieci. Któż w tym coraz twardszym, okrutniejszym i coraz bardziej drwiącym świecie, jakiego przyszło mi dożyć, przeszedł więcej niepokojów niż ja. Jestem jak jeden z tych, co wyszli z Egiptu, i proszę Boga, by żadne z moich dzieci tam nie powróciło. Byłem świadkiem (na wpół to rozumiejąc) heroicznych cierpień i przedwczesnej śmierci w skrajnej biedzie mojej matki, która przyprowadziła mnie do Kościoła, otrzymałem od Francisa Morgana zadziwiająco dużo dobroci. A w Najświętszym Sakramencie rozkochałem się od początku, i z miłosierdzia Bożego nigdy od niego nie odszedłem, chociaż, niestety, tak naprawdę nie dorastałem do niego.

Wychowałem Was wszystkich źle, za mało z Wami rozmawiałem. Z niegodziwości i wygodnictwa niemal zaprzestałem praktyk religijnych, zwłaszcza w Leeds i kiedy mieszkaliśmy na Northmoor Road 22. Nie dla mnie „Hound of Heaven” – dla mnie ciche lecz nieustanne wezwanie Tabernakulum i uczucie śmiertelnego głodu. Żałuję gorzko tamtych dni (i pokutuję za nie z całą cierpliwością, jaką mogę otrzymać), najbardziej tego, że zawiodłem jako ojciec. Modlę się teraz za Was wszystkich bez przerwy, prosząc, by Uzdrowiciel (Hælend, jak zwykł określać Zbawiciela język staroangielski) uleczył moje niedostatki, i żeby żadne z Was nigdy nie przestawało krzyczeć Benedictus qui venit in nomine Domini.

J.R.R. Tolkien, List 250

(opublikowano:16 lipca 2013 r.)