Mam kumpla charyzmatyka, który jest weteranem ewangelizacji ulicznej. Zdradził mi, jak sobie radzi w trudnych sytuacjach. Otóż, powiada, w bliźnim należy widzieć przede wszystkim stworzenie Boże, a nie zaraz koniecznie przedstawiciela gatunku homo sapiens:
Kiedy trzymamy się świadomości, że typ, który stoi przed nami, to istota ludzka, a konkretnie istota ludzka powołana do świętości, grozi nam srogie rozczarowanie stanem faktycznym. Nabieramy ochoty, żeby na dzień dobry zacząć typa umoralniać, napominać, wytykać mu błędy i lamentować, że żyje jak plugawy wieprz, choć przecież jest „niewiele mniejszy od istot niebieskich’’ (Ps 8,6). A wystarczy powiedzieć sobie, że to indywiduum jest po prostu stworzeniem Bożym, na tej samej zasadzie co wieprz albo, nie przymierzając, dżdżownica. Problem od razu znika. Nie sposób nie dostrzec, że jak na przedstawiciela trzody chlewnej albo skąposzczetów, osobnik jest naprawdę wybitny. Bywa też, że podchodzi do nas gość, który zaczyna się rzucać. Na własny użytek klasyfikuję go jako członka podrodziny ssaków naczelnych zwanej wyjcami i konstatuję z przyjemnością, że jest to wyjęć nadzwyczajnej postury i urody, a także, jak na małpiszona, całkiem dobrze wychowany. Zdarzają się tacy, którzy niczego kompletnie nie są w stanie zrozumieć – trafiają do królestwa roślin; jestem pewien, że dostrzegam pokrewieństwo z warzywami okopowymi. I z zachwytem myślę, że tak fantastycznych buraków w życiu jeszcze nie widziałem…
W ogóle uważam, że skupianie się na tym, jaki powinien być człowiek, bardzo nasze pole widzenia zawęża. Weźmy Esmeraldę z Katedry Marii Panny w Paryżu Wiktora Hugo. Dziewczyna boi się spojrzeć na Quasimoda, biednego brzydala, ale swoją kozę Dżali – kudłatego zwierza z rogami, kopytami i brodą – czule głaszcze. Nic dziwnego, że widząc tę scenę, Quasimodo wzdycha, „potrząsając swą ciężką i niekształtną głową: — To całe moje nieszczęście, że zbyt jeszcze jestem podobny do człowieka. Chciałbym być całkowicie zwierzęciem jak ta koza”. Gdyby nadobna Cyganka powiedziała sobie, że jej wierny przyjaciel to po prostu stworzenie Boże dowolnego gatunku, a nie zdeformowany przedstawiciel rodzaju ludzkiego, z pewnością nabrałaby ochoty, żeby i jego poczciwy łeb pogłaskać. Dlaczego Quasimodo miałby mniej ją rozczulać, niż, dajmy na to, oswojony baranek? Baranki wydają się nam słodkie, ale przecież gdyby oceniać ich wygląd, przyrównując do kanonu ludzkiej urody, musielibyśmy widzieć w nich zdeformowane potwory.
Może to jest pomysł? Zamiast narażać się raz po raz na szok estetyczny czy moralne zniesmaczenie, pozwólmy sobie na radość dziecka w ZOO. Zobaczmy w każdym bliźnim po prostu stworzenie Boże, a więc istotę, która przede wszystkim ma prawo chodzić po tej ziemi. O ile się nie zagalopujemy, i, na przykład, nie zamkniemy agresywnego typka w małpiarni, a tego mało bystrego nie wrzucimy do zupy, teologia daje nam swoje błogosławieństwo. Bo jedną z podstawowych prawd, jakie głosi, jest to, że wszelkie stworzenie istnieje wyłącznie dlatego, że jest chciane przez Stwórcę i podtrzymywane w bycie aktem Jego woli. Jeśli widzimy w kimś stworzenie Boże, uznajemy zarazem, iż istnieje ono dlatego, że życzy sobie tego sam Bóg.
Choć czasem może się to wydawać trudne do przełknięcia, taka jest niepodważalna prawda: gdyby Bóg nie kochał tego durnia, na którego ja patrzeć nie mogę, ów dureń by nie istniał. Jeśli więc głosimy Ewangelię Bożym stworzeniom, przede wszystkim musimy powiedzieć „tak” ich istnieniu, a dopiero potem możemy próbować cokolwiek im przekazać. Zanim zaczniemy działać „dla ich dobra” (oto ulubione hasło każdego ciemiężyciela, poczynając od despotycznych rodziców, a na systemach totalitarnych kończąc), trzeba, żebyśmy byli gotowi powiedzieć każdemu z nich „dobrze, że jesteś”. Ktoś wydaje się nam bezdennie głupi? Nie zmienia to faktu, że powołała go do istnienia odwieczna mądrość. A może jest niemiłosiernie szpetny? Stworzył go Ten, który jest źródłem wszelkiego piękna. Podły, małpio złośliwy, niebezpieczny, okrutny? I on swoje istnienie zawdzięcza wszechmocnej dobroci.
Nikt nie powiedział, że będzie lekko. Jeśli przyjmiemy ten punkt widzenia, będzie raczej i śmieszno, i straszno. Nieprzejednany ateusz, który powtarza z uporem, że słowo Boże to opium dla ludu, sam jest słowem Boga (jego istnienie nim jest, a nie to, co opowiada). Fanatyk, który straszy wiecznym potępieniem i okrutnym, karzącym Bogiem, jest chodzącym dowodem Bożej łaskawości. Przedwieczny jest dość cierpliwy, by znosić takie ujadanie.
– Fabrice Hadjadj, „Zmartwychwstanie. Instrukcja obsługi”, przeł. M. Nowak, Poznań 2017, s. 220-223.
(opublikowano:21 stycznia 2018 r.)