„Nie sądźcie, że przyszedłem na ziemię, aby przynieść pokój. Nie przyszedłem, aby przynieść pokój, ale miecz. Bo przyszedłem poróżnić syna z ojcem, a córkę z matką i synową z teściową. I tak: domownicy staną się wrogami człowieka. Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie wart, i kto kocha syna albo córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie wart. I kto nie bierze swego krzyża i nie idzie za Mną, nie jest Mnie wart. Kto zachowa życie – straci je, a kto straci życie z mojego powodu – zachowa je.” (Mt10:34-39)
Choć te kontrowersyjne słowa Nauczyciela pozornie wydają się przeczyć czwartemu przykazaniu, w istocie kryją w sobie głębokie zrozumienie istoty rodzicielstwa i wychowania, oraz świadomość wielkiej odpowiedzialności jaka z nich wynika.
Na każdym z nas ciąży piętno grzechu pierworodnego, które przejawia się w tym, że mamy skłonność do czynienia zła, nawet jeśli działamy w dobrych intencjach. Błędy uświadamiamy sobie często dopiero po szkodzie, a z różnego rodzaju nałogów trudno nam się uwolnić o własnych siłach, nawet gdy bardzo tego pragniemy. Dobre życie wymaga od nas wyrobienia w sobie dobrych nawyków i nieustannego wykorzeniania złych. Zadanie to okazuje się jednak niemożliwe bez właściwych wzorców, które mają ogromny wpływ na podejmowane przez nas decyzje.
W całej sprawie pojawia się jednak bardzo poważny problem. Otóż skąd mamy czerpać wzorce, które wskażą nam drogę właściwego postępowania? W pierwszej chwili przychodzą nam zazwyczaj na myśl rodzice, jednak jako że wszyscy ulegamy jakimś słabościom, zachodzi potrzeba odnalezienia właściwego kryterium, które pozwoli nam oddzielić te słabości od cnót i dążyć ku tym drugim, nie pobłażając jednocześnie tym pierwszym. Tylko w ten sposób człowiek może przekraczać samego siebie. Kryterium takie musi jednak różnić się co do natury od tego, co osądza. Dlatego też, dla osoby wierzącej, wszelkie prawo moralne musi mieć swoje źródło w różnym od człowieka co do natury Bogu.
Samo prawo wydaje się jedynie zbiorem ograniczeń narzuconych z góry i ciemiężących człowieka. Należy jednak zauważyć, że prawo dane nam od Stwórcy nie stanowi przymusu, tzn. mamy możliwość wyboru czy go przestrzegać czy też buntować się przeciwko niemu. Oczywiście każdy wybór niesie za sobą określone konsekwencje. Nie mamy tutaj jednak do czynienia z prawem, którego złamać się nie da, jak ma to miejsce w przypadku np. praw fizyki. Postawa względem prawa zależy bezpośrednio od postawy względem prawodawcy. Zupełnie inaczej postrzegamy zasady narzucone nam np. przez pracodawcę, którego nienawidzimy, a inaczej zasady, które przekazali nam kochający rodzice, w trosce o nasze życie i zdrowie. Podobnie, nasz stosunek do prawa moralnego zależy bezpośrednio od naszego stosunku do Stwórcy.
Często spotykamy się z argumentem ze strony osób nierozumiejących chrześcijańskiego przesłania, że Boga nie da się zobaczyć, że tkwi on sobie gdzieś poza światem i nie obchodzi go ludzki los. Tymczasem Dobra Nowina głosi, że Bóg jest naszym Ojcem i o ile nie możemy go ująć zmysłowo, tak zesłał na świat Swojego Syna, który przyoblekłszy ludzkie ciało, objawił nam nieskończoną miłość jaką Bóg żywi względem każdego człowieka. Prawo, jakie nam pozostawił, nie ma na celu nas ciemiężyć, ale pozwolić nam na wolne, twórcze i bezpieczne działanie w świecie, które prowadzi nas do życia wiecznego. Przyjmując i odwzajemniając tę miłość, wkraczamy na ścieżkę sprawiedliwości, jako dziedzice Bożego królestwa, porzucając buntownicze życie wrogie zamysłom naszego Ojca. Tak jak niegdyś za regułę życia obraliśmy działanie nie uwzględniające woli Stwórcy, a sprawiedliwe działania okazywały się od tej reguły wyjątkami, tak teraz stajemy się nowym stworzeniem, obierając sprawiedliwość za regułę postępowania, a braki w wierności Bogu za wyjątki, z których pragniemy się rozliczać i zdawać sprawę, czemu służy sakrament pokuty i pojednania.
Wracając jednak do początku – co właściwie oznacza, kochać Boga ponad własną rodzinę? Oznacza to przede wszystkim dostrzegać fakt, że na próżno pokładamy swoje nadzieje w ludziach, którzy sami w sobie nie mogą nigdy stanowić ostatecznego celu naszego życia, co zresztą dotyczy całego świata doczesnego. Podobnie jak kwiaty rozwijają swe piękno kierując się ku słońcu, tak my wzrastamy kierując się ku Bogu. Nic nie stoi na przeszkodzie by wzrastać wspólnie – wręcz przeciwnie, ale nie oznacza to w żadnej mierze zapatrzenia się w siebie, a raczej spoglądanie w tym samym kierunku i obranie tego samego celu, wytyczonego przez wspólną wiarę.
Ewangeliczne wzorce żywo oddziałują na naszą wyobraźnię i stanowią bardzo konkretne drogowskazy, dzięki którym nie musimy poruszać się po omacku. Oto mamy przecież Chrystusa – Króla, który widzi w swoich poddanych braci, nikogo nie odrzuca i wszystkim służy; dobrego i troskliwego Ojca, który dla naszego zbawienia zesłał Go na świat by mógł złożyć swe życie w ofierze; Niepokalaną Matkę – niedościgniony wzór pełni kobiecości; oraz Józefa, który nie pragnął za wszelką cenę zrobić ze swego podopiecznego kopii samego siebie i w pełni zawierzył Maryi, otaczając ją troskliwą opieką. Czy znajdziemy gdzieś na ziemi lepsze wzorce? Czy ktokolwiek chciałby służyć innemu władcy, niż takiemu, który kocha swych poddanych do tego stopnia, że sam, pozostając bez winy, oddaje za nich życie?
Oczywiście wiara nie oznacza jedynie podążania za właściwym przykładem, przypominającego korzystanie z określonego wzoru, by rozwiązać jakieś równanie. Oznacza ona osobową relację z żywym Bogiem, a zatem zakłada dialog i wierność Jego woli, która nigdy nie odsłania nam się w całości. Ostatecznie prowadzi nas albo On, albo błąkamy się jak sieroty, ulegając niezliczonym pokusom i oddając swoje życie w ręce przypadku. Tylko w Nim możemy rosnąć i stawać się w pełni sobą, zyskując rozeznanie co do tego, co temu wzrostowi służy, a co wzrost ten zaburza.
Współpracując w dziele stworzenia, stajemy się współodpowiedzialni za świat, przez co nie możemy uniknąć pojawiających się konfliktów. Wola Boża krzyżuje bowiem plany diabłu, który zadomowił się w doczesności i próbuje nas zwodzić na każdym kroku – także poprzez naszych najbliższych. Jego obecności możemy się domyślać wszędzie tam, gdzie opluwa się i wyśmiewa Boga oraz wszelkie cnoty moralne, a w szczególności cnotę czystości, która sprawia, że prawdziwe zamysły ludzkich serc wychodzą na jaw i rozwiewają się wszelkie pozory. Dlatego też pokój jaki przynosi Chrystus nie opiera się na kompromisach moralnych. To pokój oparty na pewności płynącej ze światła wiary, przed którym nic się nie ukryje – to pokój kogoś, kto widzi wszystko takim, jakie naprawdę jest, a nie pokój wygody, kłamstwa, miłych uśmiechów i poklepywania się po plecach. Pokój Chrystusa przynosi rozłam, bo nie godzi się na zło.
Człowiek rodzi się w bólach i kto za wszelką cenę od bólu chce uciec, zamiast szukać w nim sensu, ucieka tym samym od swojego człowieczeństwa. Nie możemy nigdy przyzwyczajać się do stadium poczwarki tylko dlatego, że nie widzimy w sobie jeszcze motyla. Z każdą przemianą wiąże się ból i smutek, ale radość motyla przekracza smutek gąsienicy. Nie możemy też utożsamiać pojęcia Bożego dziecięctwa z dziecięctwem umysłowym – infantylnością i naiwnością. Boże dziecięctwo dalece przekracza ludzką dorosłość, prowadzi nas ku całkowitemu spełnieniu i pozwala ostatecznie wydać owoc życia. Nie odrzucajmy zatem swojego krzyża, wymagajmy od siebie i pozwólmy aby Chrystus nieustannie nas przemieniał, a w chwilach utrapienia – na wzór naszych ojców i dziadków – oddawajmy się opiece Najświętszej Maryi Panny Królowej Polski, pamiętając, że ostateczny cel naszej podróży leży poza tym światem. Regina Poloniae ora pro nobis!
Adam Mateusz Brożyński, 26 sierpnia 2013 r.
(opublikowano:26 sierpnia 2013 r.)