Mówi się dzisiaj o kryzysie Kościoła i kryzysie wiary. W rzeczywistości jest to kryzys człowieka – mój kryzys, bo wiara jest odpowiedzią i tym samym wzięciem odpowiedzialności.
Ale przecież ja nie szukam odpowiedzialności. Szukam ucieczki od niej, bo każdy z nas ma przecież jakieś głębokie poczucie zranienia, a że zranienie nie jest czymś przyjemnym, chcę zranienia uniknąć, zaś branie odpowiedzialności wiąże się z akceptacją zranienia. Nie ma miłości bez odpowiedzialności. Jestem odpowiedzialny za tych, których kocham. Jeśli odrzucam odpowiedzialność, to jednocześnie odrzucam miłość.
C.S. Lewis pisał: «Kochać w ogóle znaczy wystawić się na zranienie. Pokochaj cokolwiek, a twoje serce z pewnością odczuje ból, a może nawet zostanie złamane».
Ten, kogo kocham i za kogo biorę odpowiedzialność, może mnie zdradzić i zranić. Zdrada jest podważeniem sensowności mojej wiary w miłość. Jeśli pragnę odwzajemnienia mojej miłości, muszę zgodzić się na ryzyko jej odrzucenia. Jeśli nie godzę się na ryzyko odrzucenia, jednocześnie nie godzę się na możliwość odwzajemnienia mojej miłości – przestaję wtedy kochać.
Najbardziej boję się więc tego, co jest jednocześnie najgłębszym pragnieniem mojego serca. Boję się miłości, bo boję się ryzyka jakie się wiąże z drogą do jego realizacji. Tą drogą jest Chrystus. To droga przez mękę, śmierć i zmartwychwstanie. Miłość to zgoda na śmierć. Ale ja przecież nie chcę umierać. Nie ma nic gorszego niż śmierć. Ale też nie ma nic bardziej dobrego i pięknego niż miłość. Miłość to wiara w zmartwychwstanie.
Miłość, której pragnę, przerasta moje życie. Nie chce, bym stawiał jej granice, a i przecież sam pragnę jej bezgranicznie. Czy to nie szalone? Ale czym byłoby moje życie bez niej?
(opublikowano:13 czerwca 2018 r.)