Lęk przed rytuałem

·ekscerpcje z innych źródeł ·

Zanik podniosłej odświętności – o czym świadczy przygnębiająca muzyka wykorzystywana na Mszach w językach narodowych, strój kapłanów i ministrantów oraz ich luźny sposób bycia przy ołtarzu, wprowadzenie niezgrabnych stołów służących za posoborowe ołtarze, rozpraszający znak pokoju i inne tego typu rzeczy – wskazuje na utratę wiary, ufności, jak również poczucia odpowiedzialności i sprawowania władzy duchownej. Kapłan nie czuje się już pewnie w przynależącej mu roli tego, kto naucza, rządzi i uświęca sub et cum Christo. Ten brak przekonania odzwierciedla powszechną utratę wiary w podniosłość powołania służebnego kapłaństwa do działania w osobie Chrystusa, do reprezentowania Najwyższego Wiecznego Kapłana. Zagubienie uroczystego charakteru liturgii jest bezpośrednią oznaką utraty wiary w realną Obecność, ofiarniczy charakter Mszy oraz duchową władzę urzędu kapłańskiego. Łączy się więc z biernym albo czynnym działaniem na rzecz wady niefrasobliwości wobec rzeczy boskich, która powoduje, że przestają one jawić się jako boskie, mimo że wciąż takimi pozostają. Powaga zostaje osłabiona i następuje zrujnowanie wyczucia podniosłości, które w naturalny sposób towarzyszą ufnemu kapłaństwu pokornie służącemu świętym Bożym misteriom.

Jednym z wielu błędów, które zatruły reformę liturgiczną była pogarda dla rytuału, wyrastająca z przekonania, że rytuał odstrasza wiernych, a kapłanowi utrudnia „nawiązanie kontaktu” z nimi. Nowy Mszał został więc „zderytualizowany” albo przynajmniej pozwala, a nawet zachęca kapłana, aby samodzielnie derytualizował Mszę przez wprowadzanie do liturgii improwizowanych wstawek, poruszanie się w swobodny sposób oraz zapraszanie do prezbiterium świeckich, którzy nie mają na sobie szat liturgicznych, co stoi w zupełnej sprzeczności z duchem rytuału i boskiego cultus.

W Why Catholics Can’t Sing Thomasa Daya znajduje się zabawne (i uderzająco prawdziwe) określenie schizofrenicznych liturgii wygenerowanych na skutek zbiegu bieżących rubryk, złego przygotowania i niezrozumiałego zwyczaju: wyraźnie rytualna ceremonia sprawowana jest przez ludzi zachowujących się tak, jakby ceremonia nie była rytuałem. Kapłan ubrany w rytualne szaty idzie wzdłuż nawy w rytmie hymnu. Zbliża się do ołtarza. Poprawia mikrofon. Patrzy na zgromadzenie. Uśmiecha się i wpada w całkowity banał: „Dzień dobry, witam wszystkich!”. Wraca do rytuału: „W imię Ojca […]”. I znów wraca do pogawędki: „Dziś przypomnimy sobie, że mimo najlepszych starań wciąż nam się nie udaje i dlatego przychodzimy do Pana po Jego miłosierdzie”. Ponownie rytuał: „Panie, zmiłuj się nad nami”. I tak w kółko, aż do pożegnania się z wiernymi: „Życzę wszystkim miłego dnia!”. Przez długi czas uderzała mnie dziwaczność tego, że tylko nieliczni dostrzegali zupełny brak ciągłości między rytuałem a potocznymi odzywkami i zbyt swobodnym sposobem zachowania. Jednak gdy udało mi się lepiej zrozumieć bałagan nowożytności, dostrzegłem wyraźnie, jak bardzo antyrytualistyczna i antyreligijna stała się nasza epoka.

Wszystko, co znajduje się poza strefą komfortu codziennych rozmów o pracy i rozrywce, wydaje się bowiem obce, ryzykowne i niebezpieczne, więc ludzie unikają tego obcego gruntu jak ognia. Katolicka liturgia z kolei cała dotyczy tego, co święte, budzące bojaźń, tajemnicze, i jako taka sytuuje się radykalnie po przeciwnej stronie zachodniej „mentalności bazarowej”; nie zgadza się z naturą wszechobecnego stylu nowoczesnego życia pobłażliwego materializmu. Każda liturgia tradycyjna, dzięki której oczy i dusze skupiają się na tym, co jest „ponad” i „poza”, stanowi poważne zagrożenie dla triumfującego egoizmu, który rząd, system szkolnictwa czy sektor prywatny starają się ze wszystkich sił zaimplementować w każdym mieście i w każdym domu. Nigdy wcześniej nie doceniałem tak hasła: „Uratujcie liturgię, a uratujecie świat”.

Postawmy sprawę jasno: w naszych czasach wypowiedziano wojnę temu, co można nazwać męczeńskim sensem, to znaczy absolutnej prawdzie, za którą warto umrzeć, dla której warto wszystko poświęcić. Jednym z celów nihilisty Jeana-Paula Sartre’a było przekonanie swoich czytelników, że nie istnieje żadna „prawda”, której należy służyć, którą należy czcić i umierać za nią, czyli, mówiąc inaczej, jedynym powodem, aby żyć, jest służenie własnej „prawdzie”. Działania wojenne przeciwko ostatecznemu, transcendentnemu sensowi toczyły się również na polu horyzontalizacji i sekularyzacji liturgii.

W wielu przypadkach celebracje liturgiczne nie skupiają się już specjalnie na Bogu ani na rzeczywistościach duchowych – aniołach i świętych, łasce, grzechu, niebie i piekle. Przylgnięcie do duchowej prawdy stanowi bowiem męczeństwo cielesnego ja: jeśli rzeczywiście wierzy się w transcendentne prawdy wiary, trzeba ukrzyżować „ciało”, które w tym wypadku oznacza skłonność upadłego człowieka do dewaluacji, zaniechania, zapomnienia albo lekceważenia dogmatów i rytuałów wiary. Każde zdanie z Mszału tradycyjnego jest warte, aby za nie umrzeć, ponieważ każde sprowadza do nas (i nas prowadzi do) Chrystusa Pana. W chwili, gdy zacznie się na nie patrzeć jako na zwykły ludzki konstrukt, przy którym można majstrować, stosując inżynierię społeczną, porzuca się męczeński sens wynikający ze stosunku wobec Tradycji i prawdy, którym to podejściem naznaczeni byli wszyscy święci Kościoła. Czy można wyobrazić sobie św. Augustyna, św. Tomasza, św. Franciszka Salezego czy św. Ojca Pio majstrujących przy tekście Mszy albo zasiadających na spotkaniu komitetu, którego zadaniem byłoby stworzenie nowych Modlitw eucharystycznych? (Jak mówią niektórzy: „Bóg tak umiłował świat, że nie zesłał nam komitetu”.) Święci przyjmowali w duchu wdzięczności to, co było im przekazane, i korzystali z tego, by uświęcić swoje życie. Byli gotowi wyjaśniać, bronić modlitw i praktyk swoich przodków, nawet jeśli miało to skazać ich na tortury i przyprawić o śmierć z rąk niewiernych czy heretyków.

Zastanawiam się czasem nad Consilium, któremu Paweł VI powierzył rewizję Mszy świętej, albo nad pierwotnym zespołem ICEL, który dostarczył nam raczej trawestacji niż tłumaczenia. Jakie były ich duchowe kompetencje – nie kwalifikacje akademickie, pseudonaukowe przechwałki czy odpowiednie koneksje kurialne, lecz, powtarzam, duchowe kompetencje, aby podjąć się zadania tak delikatnego, wymagającego i śmiertelnie poważnego jak „reformowanie” czy „przekładanie” liturgii Kościoła katolickiego? Czy było to w ogóle zagadnienie, o którym ktokolwiek pomyślał i zechciał o to zapytać? Zdaję sobie oczywiście sprawę, że przez wieki papieże powoływali komisje w celu oceny, zbadania, przywrócenia czy wzmocnienia danych aspektów liturgii. Nie chodzi mi o to, że w ogóle takie konsultacje nie powinny mieć miejsca. Problem dotyczy raczej posiadania pewnego minimum kwalifikacji wymaganych od kogoś, kto ma odwagę zasiadać w takiej komisji. Sądzę, że niemożliwe jest zbicie twierdzenia, że tym minimum kwalifikacji powinien być najgłębszy szacunek i rewerencja dla Tradycji, tak aby być raczej gotowym do ucięcia sobie dłoni niż do wtrącania się do tego, co zostało przekazane.

Jak pokazują jednak Notitiae, czyli oficjalne komunikaty, wraz z takimi świadectwami jak wspomnienia arcybiskupa Annibale Bugniniego, tego ducha głębokiego szacunku było skandalicznie brak grupie teologów zajmujących się rewizją liturgicznych ksiąg rytu rzymskiego, którzy uczestniczyli w pracach Consilium. Najbardziej haniebny przykład, jaki znam, znajduje się w opublikowanej w Notitiae odpowiedzi na pytanie, dlaczego usunięto stare Modlitwy ofiarowania. Consilium odpowiedziało, w skrócie: Modlitwy ofiarowania są zbędne i niekonieczne, skoro antycypują jedynie (oraz, w konsekwencji, powierzchownie, a nawet błędnie) ofiarniczą akcję, która ma wydarzyć się później. Wraz z jedną dufną odpowiedzią wymazano stulecia kultu i teologii, jakby nikt wcześniej nie rozumiał ofiarowania, zanim wyjaśnili je oświeceni nauczyciele z rady.

Przez całe swoje życie Jean-Paul Sartre walczył z przekonaniem, że coś może być tak dobre, tak prawdziwe i tak cenne, że należy objąć je i bronić z najwyższą powagą i samozaparciem. Jeśli istnieje jakieś celne określenie tego, co starożytna liturgia robi w odniesieniu do boskich misteriów, to brzmiałoby ono tak: obejmuje je i broni ich z najwyższą powagą, podniosłością i poddaństwem.

Śpiew gregoriański został wyrzucony z kościołów nie dlatego, że jest po łacinie (można było przecież zaadoptować melodie do języków narodowych), lecz dlatego, że nie jest wesoły i nie pobudza jak muzyka popularna. Chorał nie jest dla milusińskich, lecz dla spragnionych Boga mniszych dusz – tego rodzaju „dusz monastycznych”, który jest punktem odniesienia dla każdego chrześcijanina wedle jego własnego sposobu życia. Chorał zakłada fundamentalną powagę duszy i rozwija tę predyspozycję do stopnia, który mistycy nazywają „trzeźwym upojeniem”, sobria inebrietas. Człowiek zanurzający się w chorale zaczyna inaczej postrzegać otaczający go świat – oczami wiary, z kontemplatywną gotowością, bystrością, spokojem. Śpiew jest potężnym czynnikiem duchowej przemiany i dojrzewania: napełnia duszę szczerą duchową tęsknotą za Bogiem, tęsknotą wcieloną i wyrażoną w każdym zwrocie melodii odzwierciedlającej niewypowiadalne niuanse, subtelne nurty ludzkiej duszy. Jak dojrzali musieli być ci anonimowi kompozytorzy, jak wytężone było ich dążenie do Boga, skupione w tych cudownie różnorodnych melodiach!

Gdy pewnego poranka śpiewałem oficjum przeznaczone na wspomnienia Doktorów Kościoła, odczułem coś w rodzaju bojaźni względem piękna tych śpiewów, ich słodyczy na granicy melancholii, jakby wyrażały muzycznie to, co Salve Regina mówi słowami: połączenie miłości, zaufania, radości z tęsknotą, żalem i łzami. Tak, muzyka ta jest w stanie sprawić, że ci, którzy ją wykonują, i ci, którzy jej słuchają, stają się z czasem dojrzalsi w wierze, to znaczy: stają się kontemplatykami, którzy wiedzą, jak należy cierpieć i jak radować się w Panu. Ten sam cel osiąga śpiew bizantyjski, używając innych środków. Stanowiąc jaskrawy kontrast, współczesna muzyka liturgiczna ze swoimi sentymentalnymi tekstami kiepskiej jakości, ckliwymi melodiami, powierzchownymi emocjami i natarczywym akompaniamentem, nie tylko jest niezdolna do formowania duchowej dojrzałości, lecz wprost krzywdzi chrześcijańską duszę, zamulając jasność intelektu, niszcząc poczucie piękna, oddając wolę na pastwę emocji i tworząc skłonności sprzeczne z umiłowaniem samotności i milczenia. Mówiąc krótko, muzyka taka nie mogłaby ani wyłonić, ani podtrzymać monastycznej wspólnoty oddanej żarliwemu życiu modlitwy i kontemplacji. Już tylko to powinno wystarczyć, aby „wygnać ją z sanktuarium świątyni”, jak poetycko mawiali papieże. Jeśli jest ona szkodliwa dla ludzi, którzy całe swoje życie poświęcają Bogu, to jest również taka dla każdego z nas, skoro wszyscy mamy być ludem kapłańskim.

– Peter Kwasniewski, „Kryzys i odrodzenie. Tradycyjna liturgia łacińska, a odnowa Kościoła”, przeł. P. Kaznowski, Tyniec 2016.

(opublikowano:1 stycznia 2019 r.)