Katolicy, bardziej niż wszyscy inni, mają skłonność – poprzez samą znajomość tajemnic wiary, przez samo pojmowanie Jezusa Chrystusa jako swego Boga, Najwyższego Kapłana, Ofiary, Proroka oraz swego Króla – do zapominania, że dla Niego rozkoszą jest przebywanie z synami ludzkimi, a nie władanie Serafinami. Jego Majestat przewiduje dla Niego miejsce na tronie Ojca, tymczasem Jego Miłość wiedzie Go na ziemię z misją przemiany swoich sług w przyjaciół.
Na przykład pobożne dusze często skarżą się na swą samotność na ziemi. Modlą się, przystępują do sakramentów, starają się ze wszystkich sił wypełniać nakazy Chrystusa, ale kiedy wypełnią wszystkie te powinności, okazuje się, że są nadal samotne. Nie mogłoby być bardziej oczywistego dowodu porażki, jaką poniosły, starając się zrozumieć przynajmniej jeden z wielkich motywów Wcielenia. Wielbią Chrystusa jako Boga, karmią się Nim w Komunii, oczyszczają się w Jego drogocennej Krwi, oczekują chwili, kiedy zobaczą Go jako swego Sędziego. Jednak gruntownej wiedzy i sytuacji przebywania z Nim, czyli świadomości czym jest Boska Przyjaźń, doświadczyli niewiele lub wcale. Tęsknią, jak mówią, za kimś, kto może stanąć przy ich boku i na ich własnym poziomie, kto może nie tylko uwolnić od cierpienia, ale sam może cierpieć z nimi, za kimś, do kogo mogą wypowiedzieć w ciszy te myśli, których żadne słowa nie są w stanie wyrazić. I wydają się nie rozumieć, że jest to właśnie ta pozycja, którą sam Jezus Chrystus pragnie zdobyć, że najwyższą tęsknotą Jego Najświętszego Serca jest zostać wpuszczonym nie tylko na tron serca, czy do trybunału sumienia, ale do tej wewnętrznej, sekretnej komnaty duszy, gdzie człowiek jest najbardziej sobą i dlatego – najzupełniej sam…
Dopóki nie będziemy pamiętać, że Jezus Chrystus przyjął ludzką duszę, taką, jak nasze – duszę podlegającą radości i smutkowi, otwartą na ataki namiętności i pokusy, duszę, która w istocie doświadczyła ciężaru tak samo, jak uniesienia, bólu ciemności, tak samo jak i radości jasnej wizji – dopóki to nie stanie się dla nas nie tylko dogmatycznym faktem pojmowanym wiarą, ale żywym faktem postrzeganym doświadczeniem, dopóty pełna realizacja Jego przyjaźni jest wykluczona. Tak samo bowiem jak w przypadku zwykłych ludzi, gdzie płaszczyzna rzeczywistej przyjaźni znajduje się w komunii dwóch dusz, tak też jest między Chrystusem a człowiekiem. Jego Dusza jest miejscem spotkania pomiędzy Jego Bóstwem a naszym człowieczeństwem…
Dużo prawdy kryje się w stwierdzeniu, iż różnica między naszym zachowaniem odpowiednio wobec znajomego i wobec przyjaciela jest taka, że w pierwszym przypadku staramy się ukryć siebie, zaprezentować miły czy konwencjonalny obraz naszego charakteru, używać języka jako przebrania, a rozmowy tak, jak moglibyśmy używać szańca. W drugim przypadku pomijamy pozory i złudzenia, chcemy bowiem być sobą, a nie tym, za kogo nas uważa nasz przyjaciel. Tego zatem wymaga od nas Boska Przyjaźń. Do tej pory Nasz Pan był z nas niewiele zadowolony. Przyjmował dziesięcinę z naszych dochodów, godzinę z naszego czasu, kilka myśli i kilka uczuć, którymi służyliśmy Mu w kontaktach religijnych i w modlitwie. Przyjmował te rzeczy zamiast nas samych. Odtąd wymaga, żeby dotychczasowe konwenanse ustały, żebyśmy byli całkowicie otwarci i szczerzy wobec Niego, żebyśmy pokazali się takimi, jacy naprawdę jesteśmy – jednym słowem, żebyśmy odłożyli na bok wszystkie te raczej bezbolesne iluzje i uprzejmości, a byli zupełnie prawdziwi.
R.H. Benson, „Rekolekcje z Chrystusem”, Sandomierz 2011, s. 13-25.
(opublikowano:16 grudnia 2013 r.)