Mam niejakie doświadczenie w życiu rodzinnym. Nauczyło mnie ono, że przebaczenia najbardziej potrzebujemy nie po to, żeby pojednać się z wrogami, ale żeby żyć na co dzień z najbliższymi.
Wzniosła scena pojednania, kiedy wyciągam dłoń do zagorzałego przeciwnika, to dla mojego ego chwila prawdziwej rozkoszy. Do tego gestu może pchnąć mnie nie miłosierdzie, lecz pycha. Ale gdy trzeba mi spuścić z tonu i pogodzić się z własną rodziną, żadna to dla mnie chwała. Gdy w gronie najbliższych porzucamy gniewy i spory, przebaczamy i prosimy o przebaczenie, nie robimy tego dla poklasku, ale z czystego miłosierdzia. Ta chwila raczej zmusza nas do pokory, niż daje okazję do unoszenia się pychą. Żaden wielki bohater nie nabohaterzy się tyle, co zwyczajny mąż i ojciec. Ten pierwszy czuje się wielki, kiedy staje do boju ze złym olbrzymem. Ten drugi czuje się tylko zgnębiony, kiedy bezskutecznie usiłuje opanować atak złości swojej małej córeczki. Jeśli bohater przekona olbrzyma, by ten wypalił z nim fajkę pokoju, wszystkie gazety w kraju, ba, na kontynencie, opiszą to jako sensację. O sukcesie ojca, któremu udało się nakłonić córeczkę, żeby przestała wydawać mrożące krew w żyłach wrzaski i spokojnie zjadła śniadanie, nikt się nie zająknie…
To nie koniec niebezpieczeństw, które kryją się w domu rodzinnym. Jeśli padniemy ofiarą zbrodni doskonałej, sprawcami będą z największym prawdopodobieństwem ukochani najbliżsi. Nie dlatego, że to geniusze zła. Po prostu mieszkamy wszyscy pod jednym dachem. Nawet jeśli mój dom jest moją twierdzą, oni są wewnątrz murów. Atakują znienacka, kiedy, po długim dniu, z westchnieniem ulgi wtulam głowę w poduszkę. Albo nad ranem, gdy chciałbym pospać jeszcze przynajmniej godzinkę. W miejscu publicznym każdy dba o pozory, w domowym zaciszu maski opadają. Na progu łazienki albo przy kuchennym stole prędzej czy później dojdzie do zderzenia, bo komuś puściły hamulce, a ktoś się zagapił. W rodzinie wybuchają awantury bardziej widowiskowe niż podczas politycznych debat. Wrzeszczymy na siebie uczciwie i szczerze. Dajemy z siebie wszystko. A im bardziej się kochamy, tym głębiej potrafimy się zranić. Tylko cios zadany przez bliskiego człowieka może dosięgnąć serca, nawet nie drasnąwszy skóry, nie pozostawiając żadnego śladu widocznego dla postronnego obserwatora.
Chrześcijanie są być może najgorsi ze wszystkich. Kiedy do oczu skaczą sobie barbarzyńcy, uważamy, że to poniekąd normalne. Kiedy robią to nieznajomi, uważamy, żeby nie podchodzić zbyt blisko. Ale jaką strategię przyjąć wobec braci w wierze? (Już św. Piotr przeczuwał, że nie będzie lekko, kiedy pytał Jezusa: „Panie, ile razy mam przebaczyć, jeśli mój brat wykroczy przeciwko mnie?”, Mt 18,21). Prawimy sobie nawzajem kazania. Wytykamy braciom, że nie są wcale tacy święci. Czasem robimy to do tego stopnia skutecznie, że ten, którego usiłujemy naprowadzić na dobrą drogę, może zwątpić i oddać swoją świętość walkowerem.
Im więcej jest prawdy, tym mniej prostego samozadowolenia. Na szczęście, możemy przebaczać. I trzeba koniecznie to robić — siedem razy po siedemdziesiąt siedem razy, albo jeszcze więcej. Chrystus ostrzegał, że Jego światło nie przyniesie rodzinom błogiego spokoju; wręcz przeciwnie — będą narażone na dramatyczne konflikty, przed którymi dotąd chronił je mrok: „Nie sądźcie, że przyszedłem pokój przynieść na ziemię. Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz. Bo przyszedłem poróżnić syna z jego ojcem, córkę z matką, synową z teściową; i będą nieprzyjaciółmi człowieka jego domownicy” (Mt 10,34-36). Jak żyć w takim galimatiasie, wśród ciągłych tarć, spięć i wybuchów? Jest tylko jeden sposób — przebaczać. Coraz więcej, coraz chętniej, coraz serdeczniej.
Kiedy zdobywam się na romantyczny gest, chcąc okazać mojej ukochanej żonie czułość i oddanie, ona niezawodnie uznaje, że to najlepszy moment, by sobie ulżyć, wyrzucając z siebie wszystkie żale i pretensje, które ciążą jej na duszy. Czuje, że musi to zrobić, zanim będzie mogła odpowiedzieć czułością na moją czułość. Wiem, oczywiście, że ma do tego prawo. Rozumiem nawet, że w ten sposób okazuje mi wielkie zaufanie. Ale tak czy inaczej, kiedy ja podaję jej bukiet róż, ona wylewa na mnie wiadro pomyj. Owszem, zdaję sobie sprawę, że pomyje są moje własne, jednak niewiele to pomaga, kiedy tak stoję z bukietem nie pierwszej już świeżości. Ochota, by obsypać żonę kwiatami, mija jak ręką odjął. Nagle chciałbym być gdzieś daleko, marzy mi się, że wolny jak ptak jadę konno gościńcem, gdy wtem piękna nieznajoma wzywa mnie, bym wybawił ją z rąk zbójów. Zbóje są straszni i uzbrojeni po zęby, ale wystarczy, że zmierzę ich lodowatym spojrzeniem, nieznacznie marszcząc brwi, a uciekają w podskokach. Wtedy piękna nieznajoma… Przywołuję się do rzeczywistości.
Rycerz jest najbardziej rycerski nie wtedy, kiedy szarżuje na wrogów i walczy ze smokiem w obronie damy, ale potem, w drugiej części historii. Kiedy z tą damą żyje. Długo. Baśnie jakoś nigdy nie podają pikantnych szczegółów. Ot, pobrali się, mieli dużo dzieci. Ani słowa o tym, że bywają dni, kiedy piękna przypomina do złudzenia okropnego zbója… A przecież kobieta mojego życia musi stać się kobietą mojej śmierci, zanim będzie mogła być kobietą mojego zmartwychwstania. Dzisiaj więc mam jej przebaczyć to, że mnie dręczy, wymagając, bym poprosił ją o przebaczenie. W drugiej części historii, kiedy nieznajoma nie jest już nieznajomą, nie wystarczą piękne fasady. Bo teraz pokazujemy sobie więcej, dzielimy więcej. Nasze piwnice, mroczne zakamarki, najgłębsze, ciemne lochy.
Ktoś powie, że wytrząsam się nad jakimś głupstwem, drobiazgiem niewartym wspomnienia. Może istotnie to drobiazg, ale ma on wartość strategiczną. Tylko wierność w drobnych, codziennych rzeczach może uchronić mnie przed klęską w dniu, kiedy zostanę poddany naprawdę ciężkiej próbie.
– Fabrice Hadjadj, „Zmartwychwstanie. Instrukcja obsługi”, przeł. M. Nowak, Poznań 2017, s. 154-158.
(opublikowano:12 stycznia 2018 r.)