„Co się tyczy poprzedniego sposobu życia – trzeba porzucić dawnego człowieka, który ulega zepsuciu na skutek zwodniczych żądz, odnawiać się duchem w waszym myśleniu i przyoblec człowieka nowego, stworzonego według Boga, w sprawiedliwości i prawdziwej świętości.” (Ef4:22nn)
Być może ludziom współczesnym najłatwiej będzie zrozumieć ideę chrześcijaństwa, jeśli spojrzy się na nią w związku z ewolucją (choć oczywiście są wykształceni ludzie, którzy nie przyjmują teorii ewolucji) — wszystkim nam mówiono, że człowiek rozwinął się z niższych form życia…
Tysiące wieków temu ewolucja stworzyła ogromne, ciężko opancerzone stworzenia. Gdyby ktokolwiek obserwował wtedy przebieg ewolucji, doszedłby do wniosku, że w dalszych stadiach pancerz będzie się stawał coraz cięższy. Myliłby się jednak. Przyszłość miała w rękawie nową kartę, której nic wówczas nie zapowiadało. Miała ona przynieść drobne, nagie zwierzęta bez śladu pancerza, za to z lepszym mózgiem — za pomocą którego miały opanować całą planetę. Nowe zwierzęta miały osiągnąć nie tyle większą potęgę od prehistorycznych potworów, ile nowy rodzaj potęgi. Kolejny krok okazał się różny od poprzedniego, ale różny w całkiem inny sposób. Strumień ewolucji nie popłynął w kierunku, w którym wydawał się zmierzać — a wręcz wziął ostry zakręt.
Mam wrażenie, że większość popularnych domniemań na temat kolejnego kroku w naszej ewolucji opiera się na równie błędnym założeniu. Ludzie domyślają się (tak im się przynajmniej wydaje), że ludzie wykształcą wielkie mózgi i osiągną większe panowanie nad przyrodą. Widzą, w którą stronę zmierza strumień, i sądzą, że tak to już pozostanie. Ale ja nie mogę wyzbyć się przekonania, że nowy krok okaże się naprawdę nowym — że skieruje się w całkowicie nieoczekiwaną stronę. Oczekiwałbym nie tyle różnicy, ile nowego rodzaju różnicy. Oczekiwałbym nie tyle zmiany, co nowej metody osiągania zmian. Popadając w sprzeczność: spodziewałbym się, że nowe stadium ewolucji nie okaże się bynajmniej żadnym stadium ewolucji — że ewolucja jako metoda wywoływania zmian zostanie zastąpiona czymś nowym. Nie byłbym też wcale zaskoczony, gdyby tylko bardzo nieliczni dostrzegli tę zmianę w jej trakcie…
Nowi ludzie już teraz pojawiają się, tu i tam, na całej ziemi. Jak już przyznałem, niektórych trudno jeszcze rozpoznać — ale innych już można. Co jakiś czas stykamy się z nimi. Same ich głosy i twarze są inne od naszych: są silniejsze, cichsze, szczęśliwsze i bardziej promienne. Tam, gdzie większość z nas się poddała, oni dopiero zaczynają. Jak powiedziałem, można ich poznać — ale trzeba wiedzieć, czego szukamy. Nie będą zbytnio odpowiadać wyobrażeniu „religijnych ludzi”, które wyrobiłeś sobie na podstawie lektur. Nie zwracają na siebie uwagi. Masz wrażenie, że wyświadczyłeś im jakąś przysługę, kiedy w istocie to oni wyświadczyli ją tobie. Kochają cię bardziej niż inni ludzie, ale jesteś im mniej potrzebny niż innym (musimy pokonać w sobie pragnienie bycia potrzebnym — dla niektórych zacnych ludzi, szczególnie kobiet, jest to najtrudniejsza pokusa do zwalczenia). Zwykle robią wrażenie, jakby mieli mnóstwo czasu — nieraz będziesz się zastanawiać, skąd go biorą. Kiedy już rozpoznasz jednego, z następnym pójdzie dużo łatwiej. Do tego mam silne podejrzenie (ale skąd ja miałbym to wiedzieć?), że natychmiast i niezawodnie poznają się nawzajem, niezależnie od barier koloru skóry, płci, klasy społecznej, wieku, a nawet wyznania. W tym sensie stać się świętym, to nieco jak wstąpić do jakiegoś tajnego stowarzyszenia. Sprowadzając rzecz do najniższego poziomu, musi to być świetna zabawa.
Jednak nie należy sobie wyobrażać, że wszyscy nowi ludzie są (w zwykłym sensie tego słowa) jednakowi. Do takiego zdania mogła skłaniać niejedna rzecz, o której napisałem w tej ostatniej księdze. Stawanie się „nowym człowiekiem” oznacza utratę tego, co nazywamy „sobą”. Musimy przejść od „siebie” do Chrystusa. Jego wola ma się stać naszą, mamy myśleć Jego myślami, mieć w sobie „zamysł Chrystusowy”, jak to określa Biblia. Skoro Chrystus jest jeden, a zarazem ma być „w nas” wszystkich, czy nie staniemy się jednakowi? Tak to rzeczywiście brzmi — ale tak nie jest.
Wyobraź sobie grupę ludzi, którzy zawsze żyli w ciemnościach. Przychodzisz do nich i starasz się opisać im światło. Możesz im powiedzieć, że jeśli wyjdą na światło, wówczas to samo światło padnie na nich wszystkich i staną się (jak to nazywamy) widoczni. Chyba można się spodziewać, że ludzie ci dojdą do następującego wniosku: skoro wszyscy otrzymają to samo światło i wszyscy zareagują na nie w jednakowy sposób (tj. zaczną je odbijać), czy nie będą wszyscy wyglądać jednakowo? Tymczasem wiemy, że światło wręcz uwypukli ich wzajemne różnice.
Albo też przypuśćmy, że istnieje osoba, która nigdy nie słyszała o soli. Dajesz jej szczyptę do skosztowania i doświadcza osobliwego, ostrego smaku. Następnie powiadasz jej, że w twoim kraju ludzie na każdym kroku wykorzystują sól w kuchni. Być może odpowie: „W takim razie wydaje mi się, że wszystkie wasze potrawy smakują dokładnie tak samo — przecież to coś jest tak mocne, że zabije każdy inny smak”. Tymczasem wiemy, że prawdziwe działanie soli jest wręcz przeciwne. Nie tylko nie zabija smaku jaj, flaków czy kapusty, ale wręcz go uwydatnia. Potrawy te nie ujawnią swojego prawdziwego smaku, dopóki ich nie posolisz. (Oczywiście — tak jak ostrzegałem — nie jest to dobra ilustracja, bo rzeczywiście da się zabić wszelkie inne smaki, jeśli wrzucimy zbyt wiele soli, podczas gdy smaku ludzkiej osobowości nie można zabić nadmiarem Chrystusa. No cóż — robię, co mogę).
Nieco podobnie jest z Chrystusem i nami. Im bardziej usuwamy z drogi to, co nazywamy „sobą” i oddajemy się Jemu, tym bardziej stajemy się sobą.
C.S. Lewis, „Chrześcijaństwo po prostu”, przeł. P. Szymczak, Poznań 2002, s. 210-216.
(opublikowano:9 września 2013 r.)