Kiedy w młodości porzucałem wiarę katolicką, był to akt protestu przeciwko hipokryzji – a przynajmniej tak mi się zdawało. Jak wielu młodych ludzi w każdym miejscu i czasie wyczulony byłem na wszelką dwulicowość, w szczególności zaś u osób deklarujących się jako wierzący. I choć protest przeciwko hipokryzji nadal uważam za zasadny, mogę dziś powiedzieć bez wahania, że czynnikiem, który uruchomił we mnie proces odchodzenia od wiary, była niechęć do podporządkowania się nakazom moralnym, które jak sądziłem religia mi narzucała.
Ową niechęć skłonny jestem dziś rozważać w kategoriach pokusy, której wobec braku autentycznego życia wewnętrznego oraz głębszego zrozumienia treści wiary nie udało mi się opanować u źródła, kiedy była jeszcze do opanowania. Bowiem raz rozpoczęty proces rozwijał się już według własnej logiki. I tak, najpierw mnożyły się intelektualne wątpliwości; później argumenty przeciwko religii; na koniec religia, jako opcja intelektualna zniknęła w ogóle z horyzontu, zepchnięta do krainy baśni.
To dryfowanie w kierunku ateizmu trwało dość długo i trudno powiedzieć, kiedy definitywnie się zakończyło. Towarzyszyło mu stopniowe znikanie praktyk religijnych i rozluźnienie standardów moralnych. Zanikała też pomału świadomość prawdziwych przyczyn buntu, w miarę jak kształtował się i umacniał nowy stan umysłu.
W owym czasie byłem entuzjastą materializmu, teorii ewolucji oraz moralnego relatywizmu, chociaż nie można powiedzieć, żeby religia mnie nie interesowała. Do dziś pamiętam na przykład fascynację hinduizmem. Naukowy umysł zapładniała mi doktryna karmy, którą wyobrażałem sobie w postaci swoistej zasady zachowania masy czy energii znanej z fizyki, a uogólnionej tu na dziedzinę duchowego rozwoju jednostki w kolejnych inkarnacjach. Tego rodzaju flirt z religią nie budził moich zastrzeżeń, ponieważ hinduizm był dla mnie bardziej „naukowy” niż chrześcijaństwo, i to z co najmniej dwóch powodów: (1) nawiązywał do kosmicznej ewolucji, (2) nie upierał się przy Bogu osobowym, nieprzewidywalnym i niewygodnym.
Gdybym się urodził dwadzieścia lat później, to z tych samych powodów zapewne flirtowałbym z New Age. To jednak tylko dygresja. Na pozycjach materializmu tkwiłem mocno i przez długi czas. „Hipoteza Boga” nie była mi do niczego potrzebna: wszechświat w zupełności wyjaśniała nauka.
Moi znajomi i przyjaciele z tamtych lat byli rzecz jasna ludźmi wierzącymi, ale bardziej z nazwy i rutyny niż z przekonania. Mimo to, zdawałem sobie sprawę, że istnieją też inni chrześcijanie, bo od czasu do czasu stawali na mojej drodze. Nigdy jednak nie przyszło mi do głowy, aby się z nimi zaprzyjaźnić, czy choćby zrozumieć ich motywację, nie mówiąc już o zadaniu sobie trudu zbadania czy ich przekonania są prawdziwe. Uważałem, że w odniesieniu do przekonań religijnych – które z natury rzeczy są kwestią przesądu, ignorancji, nawyku czy wygody – kategoria prawdy w ogóle nie ma zastosowania. Poza tym, ludzie ci nie byli w moim typie; nie czułbym się dobrze w ich towarzystwie. Całkowicie obca była mi też myśl zbliżenia się do apostolatu studenckiego, czy później do jakiegoś ruchu świeckiego w Kościele, choćby po to, aby naocznie przekonać się… No właśnie, o czym? Przecież wszystko o religii już wiedziałem.
Powyższe słowa piszę ze zrozumiałym wstydem, ale i z niedowierzaniem. Bo jak to możliwe, by człowiek wykształcony, z aspiracjami intelektualnymi, ogólnie oczytany, ugruntowany w swym „naukowym” światopoglądzie nie przeczytał ani jednak poważnej pozycji na temat chrześcijaństwa? W wieku lat dwadzieścia pięć moje pojmowanie chrześcijaństwa jako religii pozostawało na poziomie chłopca z okresu pierwszej komunii świętej, a znajomość tekstu Ewangelii ograniczała się do kilku urywków zapamiętanych z ambony jeszcze w czasie, kiedy chodziłem do Kościoła. Nie trudno spostrzec, że w tych warunkach sumienne roztrząsanie kwestii religijnych było co najmniej utrudnione. (…)
Czytanie ksiąg religijnych jednym tchem, od deski do deski, nie jest nigdy rozumnym przedsięwzięciem. Podczas gdy Koran czyta się stosunkowo łatwo, to przedarcie się przez całą Biblię jest dla niezaprawionego umysłu zadaniem ponad siły. Lekturę porzuca się zwykle już na wysokości Księgi Liczb i dla zachowania twarzy przeskakuje do Ewangelii, by powtórnie zmęczyć się przy listach apostolskich. O tych trudnościach nie miałem pojęcia, zasiadając do czytania. Ale czasu na lekturę miałem dużo, stąd przedsięwzięcie, które w innych warunkach byłoby ponad siły udało mi się doprowadzić do końca. Jednak najważniejsze jest to, że wskutek zmian w staniu umysłu, byłem teraz gotów czytać i Koran, i Biblię z niewielkim uprzedzeniem, nie skupiając się na błędach czy sprzecznościach, ale starając się odpowiedzieć na pytanie, czy w ogóle teksty te mają mi coś do powiedzenia.
W tym samym mniej więcej czasie dokonałem innego odkrycia. Obserwując życie wyznawców islamu, spostrzegłem, że również i oni nie są wolni od hipokryzji, która tak raziła mnie u katolików w kraju rodzinnym. Tym razem jednak nie wpadłem w pułapkę; oparłem się pokusie wykorzystania tego faktu jako argumentu przeciw kolejnej religii. Pomyślałem natomiast, że błędem musi być ocena religii na podstawie zachowania jej nominalnych wyznawców. Niby rzecz oczywista, ale dla mnie to było wtedy odkrycie. Religia musi obronić się sama. Trzeba najpierw zobaczyć, co ma o sobie do powiedzenia; na ocenę zachowania wyznawców przyjdzie czas. First things first.
Zrozumienie podstawowych założeń islamu przyszło mi bez większych trudności. Przede wszystkim koncepcja Boga, jaką znalazłem w Koranie wydawała mi się naturalna. (…) Zupełnie inaczej zareagowałem na lekturę Ewangelii. Wiarę, do jakiej zdawała się ona zachęcać odbierałem jako „nienaturalną”, bo niezgodną z intuicją Boga, jaką w drodze pewnego ustępstwa skłonny byłem wtedy zaakceptować. Docierało do mnie, że na to, aby historia tam opowiedziana miała sens, musiałaby być w szczegółach prawdziwa, a na to zgody dać nie mogłem. Opisy wydarzeń nasyconych wymykającą się naturalnemu rozumowi nieuporządkowaną cudownością były po prostu nie do zaakceptowania; samo przypuszczenie, że owe wydarzenia miały miejsce, było, mówiąc oględnie, intelektualną prowokacją. Materiał na powieść fantastyczną – proszę bardzo, opis rzeczywistości – nigdy. Powracały więc dawne argumenty przeciwko chrześcijaństwu: że zabobon, że pobożne życzenia, że bajka…
Pojawiała się też inna refleksja. Pamiętam, że przychodziły mi wtedy na myśl prześladowania chrześcijan, o których wiedziałem z historii. (…) Nie mogłem nie wiedzieć, że przez stulecia wyznawcy Jezusa trwali przy swoich przekonaniach mimo ogromnych niepowodzeń i bez nadziei na odniesienie jakichkolwiek korzyści. Czy jest do pomyślenia, że w torturach oddawali życie za bajkę, zabobon, pobożne życzenia? Za fikcję wymyśloną przez niepiśmiennych palestyńskich wieśniaków, którzy albo dali się omamić wędrownemu rabinowi, albo sami całą historię wymyślili? A jeżeli wymyślili, to cui bono?
Myśl moje ciążyła ku rozważaniom historycznym, bo umysł nawykły do konkretu chciał obracać się bezpiecznie w sferze faktów naturalnych. Cudowność jednak zewsząd napierała, a największe wrażenie robiła tam, gdzie wydawała się najmniej prawdopodobna. Wreszcie przy lekturze świętego Jana dotarłem do fragmentu, przy którym czas na chwilę się zatrzymał: „Albowiem Bóg tak umiłował świat, że Syna swojego jednorodzonego dał, aby każdy kto weń wierzy nie zginął, ale miał żywot wieczny”. Zaraz potem nastąpiła nieoczekiwana eksplozja sensu, odnaleziona niemal przypadkowo i bez żadnej zasługi z mojej strony. Kiedy czas ponownie ruszył, wiedziałem, że od tej pory wszystko będzie inaczej.
Jednak ze znaczeniem tekstu, który dopiero co wywołał u mnie tak wielkie poruszenie musiałem już zmagać się sam na sam, kompletnie nieprzygotowany do jego interpretacji. (1) Dlaczegóż to Bóg miałby kochać świat? (2) Co to znaczy, że ma Syna? (3) Po co miałby Go „dawać”? (4) Jaki jest związek tej wiary z życiem po śmierci? Na pytania te nie znałem odpowiedzi. Zauważyłem tylko, że pięć członów omawianego fragmentu nie pozostaje ze sobą w oczywistym związku logicznym: żaden nie wynika w sposób naturalny z poprzedniego zgodnie z oczekiwaniem. Doszedłem do wniosku, że mam do czynienia z absurdem, ale bardzo szczególnego rodzaju; mianowicie takim, którego umysł ludzki pozostawiony sam sobie nie jest w stanie wyartykułować i któremu sens może nadać tylko to, że u jego źródła tkwi jakiegoś „objawienie”.
Czytelników zaznajomionych z katolicką nauką wiary proszę o wyrozumiałość za brak teologicznej precyzji, zaś sceptyków pragnę uspokoić: nie uważam, że prawda w sposób konieczny łączy się z absurdem. (…) Przez długi czas uważałem – w pewnej naiwności – tę właśnie chwilę za moment „nawrócenia”. Nie mogłem wówczas wiedzieć, że nawrócenie jest czymś więcej niż przeżyciem chwili. Niczym odkrywca wdzierałem się na szczyt, by móc podziwiać widok; tymczasem byłem tylko przygodnym turystą, który zboczywszy ze szlaku górskiego, wszedł jakimś cudem na pierwszy pagórek, ale i tak niewiele zobaczył, bo była mgła.
Wiedziałem jednak wówczas, i nadal tak uważam, że stało się coś bardzo ważnego, że przekroczyłem pewną granicę, spoza której nie ma powrotu. Materializm odchodził w przeszłość; cudowność Ewangelii, ciągle jeszcze niezrozumiała, nie była już nie do pomyślenia. Stanąłem na początku drogi, a w wielkiej układance wypełnił się niewielki na razie, ale istotny obszar: cudowność powróciła do krainy sensu.
Wiele lat później dowiedziałem się, że fragment, który tak mnie poruszył jest jednym z najczęściej cytowanych wersetów Ewangelii, a wiele osób publicznie przyznaje, że w ich drodze do chrześcijaństwa odegrał wyjątkową rolę. Jest to zrozumiałe, ponieważ owe 21 słów tworzy kapsułę, w której upakowane zostało niemal całe chrześcijańskie przesłanie. Jednocześnie o jakimkolwiek automatyzmie nie ma mowy, bo żaden krok nie może być powszechnie dominujący w procesie tak silnie zindywidualizowanym, jak poszukiwanie prawdy, zachodzącym co najmniej na dwóch płaszczyznach, intelektualnej i moralnej, które w dodatku silnie na siebie oddziałują. Dobrą metaforą tego typu poszukiwań jest wspomniana właśnie układanka: obiektywizm celu współgra tu z subiektywizmem poszukiwania. (…)
W odniesieniu do pewnego etapu mojej wędrówki użyłem świadomie terminu „nawrócenie”, chociaż zdaję sobie sprawę, że słowo to niektórym czytelnikom może się niedobrze kojarzyć. W kraju, z którego piszę prawie zawsze już kojarzy się ono negatywnie, używane w kontekście religijnego przymusu, najchętniej w katolickim wydaniu. Napisałem o nawróceniu a nie tylko o przeświadczeniu, ponieważ chciałem podkreślić, że chodzi o przemianę tak intelektualną, jak i moralną, a to właśnie oznacza to słowo. Już wtedy przeczuwałem, że jeżeli miałby się okazać, iż Ewangelie mówią prawdę, to będę musiał zmienić swoje życie. Fakt, że pomimo tego byłem gotów poszukiwać dalej, kwalifikuje ten moment jako przeczucie nawrócenia, zapisanego jeszcze w cudzysłowie.
W dalszej części rozważań, zgodnie z obietnicą zawartą w tytule, skupię się na ideach, a do kwestii moralnych nawiążę tylko wtedy, gdy stanie się to konieczne dla zrozumienia idei, co część czytelników zapewne przyjmie z ulgą, chociaż zainteresowani szczegółami mojego życiorysu poczują się nieco zawiedzeni. Zapraszam do układanki…
Jacek Bacz, „Przez rozum do wiary„, Kraków 2013, s. 20-30.
(opublikowano:12 sierpnia 2013 r.)