Wydaje się, że istnieje prawie przekonanie, iż trzeba osiągnąć pierwszy stopień humanizacji aby następnie stać się chrześcijaninem, jak gdyby konieczna była najpierw psychologiczna praca odbudowy i rehabilitacji człowieka po to, by ów był w stanie doświadczać wiary i życia duchowego. Można doszukiwać się w takiej postawie reminescencji gnostycyzmu, lub pewnego rodzaju pelagianizmu. Czy doprawdy należy najpierw humanizować, aby potem móc być chrześcijaninem? Czy chrześcijaństwo nie stanie się przez to jedynie nadbudową? Wiemy, że kiedy poświęcamy się pracy formacyjnej, mamy jakieś pojęcie, jakiś obraz tego jak formować/kształtować, i do czego proces ten powinien doprowadzić. Skąd zatem czerpiemy ów obraz, owo pojęcie „kształt” na którym pragniemy się oprzeć. Jeśli nie z Chrystusa, to skąd? I jak to zrobić, jeśli uda nam się już osiągnąć pewien rodzaj dojrzałości w tym formowaniu/kształtowaniu, aby przejść do formacji chrześcijańskiej. I dlaczego powinno się to zrobić? Czy to jest egzystencjalna konieczność czy coś sztucznego?
Tego rodzaju pytania wskazują na kłopot z mentalnością, która nie rozumuje w kategoriach prawdziwej chrystologii. Na tym dualistycznym tle jawią się ponadto obawy przed dogmatyzmem, przemocą skierowaną na to co ludzkie, itp., obawy, które rodzą się w mentalności przyzwyczajonej do rozumowania w kategorii form i pojęć, a nie życia duchowego. Rozumowanie duchowe niesie odżywcze przenikanie wymiaru duchowego w wymiar psychiczny i psychicznego w fizyczny, przez co unika się rozmaitego rodzaju antagonizmów i przeciwstawień. Lecz tak całościowe spojrzenie wymaga wymiaru pneumatologicznego, czyli obecności Ducha Świętego w rozumieniu i definicji człowieka. Wizja człowieka zawierająca Ducha Świętego sprawi, że działanie medyczne, terapeutyczne, będzie nierozdzielne z wymiarem duchowym. Podczas gdy pracuje się nad człowiekiem za pomocą nauki pomocniczej, jaką jest na przykład psychologia, tło takiego działania może być tylko duchowe.
Dzisiejsza mentalność, według której najpierw trzeba pracować nad aspektem ludzkim, a potem duchowym, jest reakcją wahadłową na okres kiedy panował prawdziwy duchowy dogmatyzm, przymusowa dominacja Boskiego nad ludzkim, przewaga duchowości eterycznej i niematerialnej nad tym co materialne i cielesne, tego, co kolektwne nad tym, co osobiste, okres charakteryzujący się religijnym moralizmem, kiedy nie wsłuchiwano się w problemy lecz proponowano by je rozwiązać za pomocą tylu a tylu modlitw i umartwień. Taka postawa była ewidentnie błędna, lecz ta, która ją zastąpiła, jest także problematyczna. Formator wspólnoty religijnej opowiedział mi bardzo znaczącą historię. Mieli kandydata, który miał wiele problemów, i tenże formator, zdolny psycholog, starał się ze wszystkich sił mu pomóc. Kiedy ten chłopak w końcu dojrzał do tego stopnia, że poczuł się wyleczony ze swoich psychicznych ran, pożegnał się ze wspólnotą twierdząc, że teraz kiedy jest zdrowy, już ich nie potrzebuje, i Boga też już nie potrzebuje. Od tamtej pory nawet nie chodzi do kościoła.
Trudno, żeby ktoś doszedł do wiary w prawdziwym tego słowa znaczeniu – a więc będącej również miłością do Chrystusa – tylko dlatego, że poprzez metody i techniki psychologiczne osiągnął pewien dobrostan, pewność siebie, po otrzymaniu których łaskawie postanawia pójść za Chrystusem. Jaka będzie jego relacja z Chrystusem? Na jakiej życiowej prawdzie będzie oparta? Z jakiej egzystencjalnej głębi wyrastać bęðzie ta relacja? Jakie będzie zaangażowanie weń takiego człowieka? Co będzie gotowy znieść, poświęcić z powodu tej relacji. Lecz również jego relacja z innymi budzi wątpliwości. Jakie będzie jego doświadczenie ludzkiej kruchości? Jak będzie spoglądać na tych, którzy nie potrafią pokonać trudności? Jaki będzie jego osąd o innych,, jaka opinia o tych, którzy są od niego lepsi i skuteczniejsi. Również wizja Kościoła może być problematyczna. Czy Kościół będzie dlań marką dającą życie? Czy nie istnieje ryzyko wyobcowania? A ci, którzy nie mogą liczyć na pomoc psychologiczną jak on, co będzie z nimi? I jeszcze: kogo można uważać za wyleczonego?
Otóż zarówno z Biblii jak i z tradycji wynika, że sposób ratowania wyrażony kategoriami medycznymi nie jest czymś prostym. Ojcowie utożsamiają zdrowie człowieka ze stanem doskonałości, do którego jest on naturalnie przeznaczony i który polega na dążeniu do Boskości. Człowiek był w stanie względnej doskonałości w chwili stworzenia, które nastąpiło na obraz i podobieństwo Boga. Rajski stan był zatem stanem zdrowia, w którym człowiek był wolny od wszelkich form choroby, zarówno duszy jak i ciała, i w którym wiódł normalne życie, zgodne z jego naturą i celami. Grzech wszystko to zniweczył. Pojawiła się śmieć, przemijanie, zaburzenia psychiczne, choroby, degeneracja. „Kiedy Bóg się wycofuje, wszystko się wywraca”, mówi Jan Chryzostom. Dopiero wraz z Wcieleniem Chrystusa następuje reintegracja ludzkości w jej oryginalnej naturze. W następstwie grzechu Adama, wola Boga i wola człowieka stają się sobie obce. Wraz z Wcieleniem Bóg tę obcość pokonuje… Zdrowie człowieka polega zatem na dostosowaniu się do jego prawdziwej natury jaką jest życie w Chrystusie. Nie bez przyczyny w starożytnym Kościele tytułem często używanym w odniesieniu do Chrystusa był „lekarz” (iatros), jego śmierć opisywana była jako terapia. zaś sakrament nazywano pharmacon. Imię „Jezus” (Bóg zbawia), ma odpowiednik grecki sozein, który to termin oznacza nie tylko oswobodzić, lecz także uzdrowić, tak jak soteria oznacza zwrówno uratowanie/zbawienie jak i uzdrowienie.
– o. Marko Ivan Rupnik SJ, „O przyjaźni z Chrystusem”, Kraków 2013, s. 32-37.
(opublikowano:28 grudnia 2015 r.)