Żenić się trzeba wtedy, kiedy się znajdzie właściwą osobę. To jest najtrudniejsze. Wbrew pozorom, człowiek tak naprawdę nie ma wyboru, musi się zdać na Opatrzność. Absolutnie nie ma tu żadnego determinizmu. Trzeba spotkać kogoś, ten ktoś musi się otworzyć, trzeba zobaczyć w tym kimś człowieka. Trzeba rozpoznać, czy ma się coś takiego, co ja nazywam „synchronizmem dusz” czyli taką bardzo rozległą płaszczyznę duchowości, która, żeby się dobrze się razem żyło, „musi istnieć”. Wspólna duchowość. Dla nas oczywistym elementem tej duchowości była głęboka religijność, którą ja odkryłem u Jasi, Jasia u mnie po kilku pierwszych spotkaniach. (…)
Dzięki temu, że byliśmy wierzący jechaliśmy z dużym optymizmem. Nie mieliśmy mieszkania, mieliśmy tylko dziecko. Do tego nie przyznali nam hotelu asystenckiego. Żartowaliśmy, że rozbijemy namiot i zamieszkamy na Plantach. Chwilę pomieszkamy, rektor się zlituje i da nam mieszkanie. Kiedy jednak przyjechaliśmy na miejsce, okazało się, że już mamy zarezerwowany pokój.
Szczęście osiąga się przez to, że człowiek ma jakiś cel, realizuje wspólne cele, że po prostu życie ma jakiś sens. Natomiast to małe szczęście osiąga się przez postęp i nadzieję. Że jest postęp, czyli najpierw mieliśmy piętrowe łóżko w hotelu, potem mieliśmy hotel, w którym już było łóżko normalne i łazienka. Wózek, łóżeczko odkupiliśmy od znajomych, bo nie stać nas było na nowe, zresztą wtedy to było powszechne. Nie było tak, żeby kupić, co się chce. Najważniejsze było to podejście, że ja sobie poradzę. Wiadomo, że jak nie tu to tam, gdzieś pójdę, coś załatwię i będzie. I jeszcze to, że potrafiliśmy się cieszyć, że coś się udało, że jest lepiej i że jest nadzieja, bo nadzieja trzyma. To, że mieliśmy 9 m2 nie było problemem, bo była nadzieja, że będziemy mieli mieszkanie. Czekaliśmy w tej tak zwanej „kolejce”, wpłaciliśmy oczywiście swój wkład mieszkaniowy. W naszym przypadku czekaliśmy 10 lat. Inni, którzy działali politycznie, gdzieś tam bokiem dostali za trzy, ale my czekaliśmy spokojnie i… dobrze było. Mieliśmy taką zasadę, że my się po prostu nie sprzedamy. Posiedzimy sobie w tym akademiku spokojnie, byle tylko szło do przodu. (…)
Małżeństwo to jest szansa na sensowny trud. Dla mnie osobiście, to była najważniejsza sprawa. Moja decyzja wynikała między innymi stąd, że mój trud będzie sensowny. Sensowny przez to, że zawsze jest trudem dla kogoś, co najmniej dla nas dwojga, jeśli będą dzieci, to więcej. Wydaje mi się, że jedną z przyczyn kryzysów w małżeństwie jest to, że małżonkowie nie zdają sobie sprawy z tego, że w małżeństwie będzie trud. (…)
Myślę, że my musimy poprzez media, poprzez nasz indywidualny przekaz mówić ludziom: nie bójcie się mieć dzieci, nie odkładajcie tego na potem, bo naprawdę nie warto. Życie jest jedno i właściwie nie ma takiego jednego momentu, w którym można by było powiedzieć: teraz jest idealnie, więc dziecko. Nie ma czegoś takiego. Zawsze coś przeszkadza. Trzeba wierzyć w to, że jeśli człowiek jest otwarty na życie, to, tak jak się mówi: Pan Bóg „daje dzieci – daje i na dzieci”. Żeby nie pomyślano, że jestem jakimś ciemnogrodem, to powiem to naukowo. Potrzeba podjęcia zobowiązania mobilizuje człowieka do aktywności, do pracy. Jeśli mam obowiązki, to więcej daję z siebie, kiedy wiem, że jestem odpowiedzialny za dziecko. Można nie wierzyć, ale nie ma większej radości niż obserwowanie dziecka, jego rozwoju, jego przywiązania do ludzi, tego zaufania, jakie ten młody człowiek ma do swoich rodziców i nie tylko.
– Jan Duda (źródło: „Raport Jasnogórski 2016”, Warszawa 2018, s. 180-198)
(opublikowano:30 marca 2019 r.)