Całe to narzekanie na obrzydliwość świata to nic innego jak tylko wyświechtany patos staroświeckiego kaznodziejstwa. Bardzo się już zużył, nikogo dziś nie porusza, chyba że myślimy o irytacji z jaką reagują nań ludzie trzeźwo myślący. Irytację tę przenoszą na religię, religię, dla której przecież nie ma lepszego sojusznika niż zdrowy rozsądek.
W istocie świat jest doprawdy piękny i w sensie wygód jakie niesie, daje nam – mimo wszystko – mnóstwo zadowolenia. Dziwnie, nie, raczej żałosne jest to, że świat może być tak wygodny, będąc zarazem tak pełen grzechu. Jednakże w praktyce nikogo to nie martwi. Wszyscy delektujemy się światem, oblizując z warg jego słodycz.
Gdyby marność tego świata była tak oczywista, moraliści mogliby sobie darować swoje dysertacje. Ludzie nie upierają się na tyle przy swojej nikczemności, aby trzeba było ich straszyć ogniem piekielnym, rozwodząc się ponuro nad ich odrażającą nędzą. Czemuż więc trzeba przestrzegać przed marnością świata, kiedy sama marność mogłaby odpychać nas od siebie skuteczniej niż wszystkie kazania razem wzięte?
W rzeczywistości moraliści sami nie wierzą w to, czego nauczają. Tylko na nich spójrzcie. Lamentują, a jednocześnie świetnie się bawią. Tymi, którzy mają rację nie są moraliści, lecz asceci. Asceci bowiem przyznają, że świat ma swe uroki, jednak są wobec nich ostrożni i nieufni. To samo, co moraliści powiadają o mizerii świata, asceci mówią o jego podłości. Przeraża ich jego atrakcyjność. I takie spojrzenie jest dopiero prawdziwe, i takiej opinii nawet światowiec przyzna rację w głębi serca.
Frederick W. Faber, „O samozakłamaniu”, przeł. A. Ploch, Warszawa 2006, s. 152n.
(opublikowano:25 listopada 2013 r.)