Bardzo chętnie wybieramy z życia części pasujące do naszej wyimaginowanej układanki, nie chcemy zaś ogarnąć jego całości, odrzucamy niewygodne fragmenty i wmawiamy sobie, że damy radę żyć poza rzeczywistością. Wydaje nam się, że uciekamy przed zewnętrznym światem, podczas gdy tylko chowamy się przed tym, co konfrontacja ze światem budzi: mianowicie wewnętrzny świat uczuć i lęków. I tak nigdy nie uda się nam uciec od tego, kim jesteśmy.
Kierują nami uczucia, których sobie nie wybieramy. Kiedy przychodzi ból straty, doświadczamy naszej miłości do bliskich, którzy odeszli. Jeśli inni ludzie naruszają nasze granice, gniew pomaga nam się bronić. Strach sam w sobie nie jest zagrożeniem, lecz sygnałem alarmowym ostrzegającym przed niebezpieczeństwami, tak zewnętrznymi, jak i wewnętrznymi. Uczucia, nawet trudne, są dobre. Dzięki nim żyjemy. Czemu więc tak wrogo odnosimy się do naszych uczuć? Odrzucamy je, myśląc: „Nie chcę czuć się w ten sposób!”. Jako psychologicznie wybredni nazywamy emocje, których chcemy, „pozytywnymi”, a te, których sobie nie życzymy, „negatywnymi”. Próbujemy podzielić świat, by móc żyć w części, która nam odpowiada, i zapomnieć o tej drugiej. Łudzimy się, że wtedy osiągniemy doskonałość i niezmącony spokój, lecz w rzeczywistości pozostajemy po dawnemu podatni na wszystkie uczucia, jest w nas dobro i zło.
Jeśli nie możemy znieść bólu, jaki przynoszą uczucia, próbujemy wyprzeć się połowy swojego jestestwa. Człowiek, który przez lata praktykował medytację, unikał w swym życiu gniewu, wierząc, iż to uczucie zniweczyłoby jego duchowy wzrost. Twierdził, że złość jest „antyduchowa”: „Każda rzecz wzrasta wskutek poświęcania jej uwagi. Dlatego nie możesz skupiać się na gniewie”. Stosował więc techniki medytacji, by wyciszyć się i oczyścić z emocji antyduchowych. Tłumienie gniewu rychło przemieniło go jednak w bierne popychadło, regularnie eksplodujące niekontrolowaną wściekłością.
Psycholog John Welwood nazwał unikanie gniewu stosowaniem „duchowego objazdu”. Często wykorzystujemy duchowość, żeby unikać niechcianych uczuć, konfliktów i… życia. Gdy poszukujemy stanu duchowej obojętności – błędnie określanej mianem transcendencji – doprowadzamy tylko do duchowego rozwodu z samymi sobą. Opisany powyżej człowiek chciał wznieść się ponad życie wewnętrzne, wypierając się go. Emocje pogrzebał głęboko, nie widząc, że właśnie zasiewa ziarno, nad którego wzrostem nie będzie miał kontroli. Uczucia, których nie aprobował, traktował tak, jakby nie istniały. Człowiek nie może jednak przestać być sobą, tak jak woda nie może przestać być mokra. Myśli i odczucia powstają w nas bez naszej wiedzy i zgody. Nie uciekniemy od siebie samych, bo nie jesteśmy miejscem, które można opuścić, ani rzeczą, którą można przerobić. Tymczasem, nie chcąc radzić sobie z naszym życiem wewnętrznym, wolimy je po prostu odciąć. Ale taki zabieg nie jest ani terapią, ani duchowym doskonaleniem, to po prostu amputacja. Już Simone Weil powiedziała, że życie nie wymaga okaleczania, by było czyste. A jednak ludzie wciąż się okaleczają, bo niektórych przejawów swojego człowieczeństwa po prostu nienawidzą. Mają nadzieję, że oczyszczą się, jeśli będą się ciąć.
Jeśli mamy obsesję czystości, bierzemy rozbrat z prawdziwym życiem, bo ono składa się z rzeczy czystych i wręcz przeciwnie. Człowiek, o którym tu mowa, próbował poprzez duchowe oczyszczenie odseparować się od uczuć i życia, by egzystować w alternatywnej rzeczywistości pozbawionej emocji, takich jak gniew. Jego wyobrażenie na własny temat, idealny obraz samego siebie, stał w sprzeczności z prawdą o tym, kim był. Jakże ciężko pracujemy, by dostosować się do wyidealizowanego wzorca… Na próżno, bo nie jesteśmy idealni, tylko prawdziwi. A nasz ideał jest jedynie produktem wyobraźni.
Czy nasza świadomość zniesie prawdę o nas samych, jeśli przestaniemy stosować przemoc, jaką jest samooczyszczanie? A czy lustro odrzuca jakikolwiek obiekt znajdujący się przed nim? Życie to nie supermarket, w którym wrzucamy do koszyka starannie wyselekcjonowane emocje, a wszystko, co nam nie pasuje, odstawiamy na półkę. Nie ma sensu rozcinać życia i wyrzucać jego połowy. W trakcie terapii otwieramy się na wszystko, co życie przynosi, aż w końcu nie musimy już próbować zaakceptować siebie. Otwieramy się na człowieka, którym od zawsze byliśmy.
Zamiast po prostu przyjąć życie takim, jakie jest, i zaakceptować samych siebie, zaczynamy wybierać i przebierać, albo… robić coś zupełnie odwrotnego. Pewien człowiek nie przestawał myśleć o najgorszych rzeczach, jakie przytrafiły mu się w życiu. Rozważał je, rozpamiętywał, rozkładał na czynniki pierwsze, i tak w kółko, aż nabawił się zwyczaju chronicznego zadręczania się. Zaślepiony swoją obsesją, nie dostrzegał, że stworzył sobie fałszywy, niepełny obraz świata – takiego, w którym działo się tylko zło. Cierpiał, ale nie z winy prawdziwego świata, tylko własnej wizji, która mu prawdziwy świat przesłaniała. Hołubił swój nawyk zadręczania się, bo przez pomyłkę uznał go za wyższą, bardziej wyrafinowaną formę myślenia. Nie mogłem się z nim zgodzić. Rzuciłem uwagę, że zazwyczaj, gdy widzimy psią kupę na chodniku, obchodzimy ją bokiem; rzadko kto podnosi ją, dokładnie się przygląda i pieczołowicie obwąchuje, a potem chowa do kieszeni. Zatkało go. Przez chwilę patrzył na mnie zszokowany, a potem zapytał:
– Chce pan przez to powiedzieć, że jestem takim zbieraczem psich kup?
Jeśli nie zbieramy psich kup, możliwe, że pochłania nas poszukiwanie prawdy. Nie tej zwykłej, która po prostu jest tu i teraz, tylko lepszej, takiej, po którą trzeba wyprawić się na krańce świata. Niestety, nigdy nie zdołamy naszym umysłem przeniknąć wszechrzeczy, ani nawet w pełni poznać samych siebie. Są w nas miejsca, które pozostają poza naszym polem widzenia, dlatego zawsze będziemy potrzebowali kogoś, kto pomoże nam zobaczyć to, czego sami nie widzimy. O przykłady nietrudno. Raz jeden kolega oświadczył, bardzo zadowolony:
– Nie uwierzysz, jak niesamowicie stałem się pokorny!
Terapia nie wyeliminuje martwych pól, czyli miejsc w nas samych, których nie widzimy. Przeciwnie – pomoże nam zaakceptować fakt, że zawsze będziemy częściowo ślepi. Dzięki temu nauczymy się brać pod uwagę zdanie osób, które widzą to, czego my nie widzimy, i robić użytek z ich spostrzeżeń. Niestety, boimy się tego, co inni mogą o nas pomyśleć, i zatykamy uszy, gdy mówią to, co powinniśmy usłyszeć. Chwytamy się mechanizmów obronnych i tworzymy iluzje, żeby tylko nie widzieć prawdziwego świata.
Ale to nam nie wystarcza. Nie chcemy sami pozostawać w ciemności, uważamy, że inni też nie powinni widzieć. Robimy wszystko, żeby do nas dołączyli, i też oślepli na to, czego my nie widzimy. Och, jakże dobrze się czujemy w towarzystwie wzajemnej ślepoty. Wszyscy zgadzamy się, żeby nie widzieć tego, czego widzieć nie mamy chęci. Szkoda tylko, że fakty nie przestają istnieć tylko dlatego, że zaprzeczamy ich istnieniu. Tkwiąc w postawie zaprzeczenia, cierpimy. I oczywiście nie dostrzegamy tego, że sami sobie to cierpienie zadajemy.
– Jon Frederickson, „Kłamstwa, którymi żyjemy”, przeł. M. Nowak, Kraków 2018.
(opublikowano:26 sierpnia 2018 r.)