Rozważania o tożsamości

·moje przemyślenia ·

Nie mogę opierać swojej tożsamości tylko na sobie. Jeśli tak zrobię, to będzie ona chwiejna, bo jej kryterium stanie się to, co sam o sobie myślę lub to, co względem siebie samego czuję, a moje uczucia i myśli względem samego siebie przecież się zmieniają pod wpływem różnych okoliczności. Trwałe poczucie tożsamości można zbudować tylko na czymś, co jest trwałe i niezmienne. Dzięki temu nie utonę pośród burz w moim umyśle i sercu. A byłbym naiwny sądząc, że te burze nie będą się pojawiać. Pokój o jaki mi chodzi nie jest pokojem nieistnienia. Nie jest to pokój oparty o depersonalizację i uznanie, że wszystko jest złudzeniem czy pozbawioną znaczenia grą przypadku. Skoro jestem, to chcę naprawdę być, czyli właściwie odpowiadać na zastaną rzeczywistość.

Co może być taką trwałą podstawą tożsamości? Sądzę, że tylko miłość. Taka, która jest nieodwołalna, która wszystko z mojej strony cierpliwie znosi, która nie traci do mnie zaufania, gdy zawiodę i która we mnie wierzy, towarzysząc i pomagając mi w moim dojrzewaniu. Słońce nie obraża się przecież i nie odrzuca kwiatów, które ku niemu nie rosną. Takiej miłości nie jestem sobie w stanie zapewnić sam z siebie i nie jest w stanie mi jej zapewnić sam z siebie inny człowiek, bo na czym on by z kolei swoją tożsamość oparł? Przecież choć kochamy, to nikt z nas nie jest samą miłością – często w niej niedomagamy. Potrzebuję czerpać ją ze źródeł. Zawsze odbywa się to przez pośrednictwo drugiego człowieka, ale pojedyncza druga osoba sama nie jest miłością.

Odpowiedzią na miłość jest miłość. Wdzięczność z powodu miłości, rodzi pragnienie dzielenia się nią. Realizuje się to w moim przypadku bardzo ułomnie i kaleko, ale chcę się jej uczyć i poznawać jej drogi. Czasami błądzę w ciemnościach. Czasami jestem ślepy, a na dodatek ślepy na własną ślepotę. Przejrzenie na oczy mnie upokarza. Czuję się wtedy nikim. Ale miłość mnie wtedy nie odrzuca. Mówi mi, że mnie nie zostawi i jest dla mnie dobra nawet gdy jestem niewdzięczny i zły. Najtrudniej mi ją wtedy przyjmować. Przytłacza mnie wtedy jej blask, dobroć i piękno. Czuję się jej niegodny. Ranię ją, a niekiedy sprowadzam na nią śmierć. To takie trudne by ją wtedy przyjmować i pozwolić sobie wybaczyć – wrócić do niej zamiast karać siebie, trzymając się od niej z daleka. A ona pragnie tylko mojej obecności. Mówi: «Jestem» i jest dla mnie. I chce tylko, żebym ja też dla niej był.

Czasami trudno mi odpowiedzieć sobie na pytanie kim jestem, bo życie jest ciągłą wędrówką. Ale wiem kim i z kim chcę być. Chcę by uczyniła mnie swoim dzieckiem. Chcę by mnie rodziła i bym nosił w sobie jej obraz. Przygnębia mnie czasami jak bardzo jest to trudne. Ale skąd wynikają te trudności? Czy to ona wszystko mi komplikuje, czy to ja komplikuję sobie wszystko przez życie w kłamstwie, gonienie za swoimi wyobrażeniami, planami, pożądaniami, złudzeniami, które tak łatwo sobie racjonalizuję i podtasowuję pod szczytne wartości i idee? A ona przychodzi i to wszystko zdmuchuje, odbierając mi grunt pod stopami – ten nasyp ziemi, a niekiedy betonu. Chce bym chodził po wodzie. I mówi mi, żebym się nie bał, bo choć często przychodzi mi dla niej umierać, to pozwala mi rodzić się wciąż na nowo.

– Adam Mateusz Brożyński, 24 sierpnia 2018 r.

 

(opublikowano:24 sierpnia 2018 r.)