Zostaliśmy stworzeni dla rodziny. Dla wielu ludzi fakt ten jest sam przez się zrozumiały; jednak dla innych stanowi tylko pustą obietnicę, stwierdzenie całkowicie niewiarygodne. Przez kilka ostatnich pokoleń daje się zauważyć wielki upadek instytucji rodziny. Przez całe wieku większość małżeństw kończyła się wraz ze śmiercią jednego z małżonków. Dzisiaj wiele małżeństw kończy się w gorzki sposób – rozwodem. Wiele dzieci musi pogodzić się z poczuciem opuszczenia przez jedno lub oboje rodziców. Wielu dorosłych zmaga się z gniewem i traumatyczną świadomością zdrady. Dysfunkcja rodziny ma już charakter epidemii, jeśli nie pandemii.
Dla ofiar takiego stanu rzeczy słowo „rodzina” bynajmniej nie przywołuje szczęśliwych wspomnień i przyjemnych skojarzeń. Wydaje się im okrucieństwem ze strony Boga stworzenie nas po to, abyśmy musieli żyć wśród zdrady, nieżyczliwości, a nawet wyzwisk czy obelg.
Ci, którzy wyrośli w rodzinach dysfunkcyjnych albo zostali zdradzeni przez tych, których kochali, wiedzą, że zostali pozbawieni jakiegoś wielkiego dobra. Ich gniew, gorycz i smutek są tak miażdżące właśnie dlatego, że są świadomi, iż brakuje im czegoś niezwykle istotnego. Zostali pozbawieni czegoś, do czego mieli prawo. Pielęgnują głęboką ranę, która jest znakiem, że coś w naturze zostało przebite, rozcięte lub złamane.
Rana ta świadczy o tym, że ludziom tym brakuje tego, co powinna dawać rodzina. Ich rodziny nie były takie, jakie być powinny, nie realizowały stwórczego Bożego zamysłu. Wina zatem nie leży po stronie Stwórcy, ale po stronie poszczególnych rodzin, które odeszły od Jego planu. Można bez wątpienia stwierdzić, że korzenie dysfunkcji rodziny leżą w grzechu pierworodnym; bowiem rodzina nie jest z pewnością czymś, co Bóg wymyślił aby nas torturować.
W rzeczywistości prawdziwą nadzieję na odzyskanie pełni życia i szczęścia możemy żywić jedynie wówczas, kiedy odkryjemy Boży zamysł rodziny, wynikający z aktu stworzenia. Katechizm Kościoła Katolickiego uczy nas, że wszyscy musimy „oczyścić serca” z wszelkich „fałszywych (…) wyobrażeń ojca lub matki, które wpływają na naszą relację do Boga. Bóg, nasz Ojciec, przekracza kategorie świata stworzonego. Odnosić nasze idee w tej dziedzinie do Niego lub przeciw Niemu, byłoby tworzeniem bożków po to, by je czcić lub burzyć. Modlić się do Ojca, znaczy wejść w Jego misterium, według tego, jaki jest On sam i jakim objawił Go nam Jego Syn” (KKK nr 2779).
Musimy podjąć wysiłek takiego oczyszczenia, gdyż Boży zamysł co do rodziny to nie tylko recepta na uporządkowane życie domowe (choć to oczywiście również). Jest on spełnieniem naszych najgłębszych tęsknot: za miłością, rodziną, domem. Jest ożywieniem pierwszej, gorącej miłości, do radowania się którą – przez wieczność – zostaliśmy stworzeni. Mało tego, stanowi on tytuł własności dóbr rodzinnych, których nikt, nawet poborca podatkowy, nie może nam odebrać. I wreszcie, objawia się w nim sam Bóg, w swoim najgłębszym misterium.
Rodzina jest bowiem samym rdzeniem ludzkiego doświadczenia, czymś, co jest nam wszystkim znane i co do do czego większość z nas ma pewność, że to rozumie. Tymczasem Boga w Błogosławionej Trójcy pojmujemy w kategoriach czegoś nieskończenie przekraczającego granice naszych umysłów, dalekiego, abstrakcyjnego i niedostępnego. Byłbym skłonny stwierdzić coś przeciwnego: że w rzeczywistości nie rozumiemy tego, co nam się wydaje, że pojmujemy – tzn. istoty rodziny – oraz że posiadamy klucz do zrozumienia tego, co wydaje nam się nieprzeniknione, czyli Trójcy Świętej.
Wierzę w to wszystko, ponieważ doświadczyłem tego. Poślubiłem Kimberly Kirk 18. sierpnia 1979 roku. Stworzyliśmy dom i poznaliśmy radość i przyjemność płynące ze zjednoczenia mężczyzny i kobiety. Jednak to nie dzięki ekstazie naszej cielesnej jedności – choć na pewno w jakiejś mierze ona również się do tego przyczyniła – zrozumiałem po raz pierwszy, jak bardzo wyraźnym odbiciem życia Boga jest rodzina.
Pierwsze objawienie przyszło do mnie w czasie, kiedy Kimberly była już dziewięć i pół miesiąca w ciąży z naszym pierwszym dzieckiem. Jej ciało nabrało nowych proporcji i wówczas o wiele bardziej niż wcześniej zdałem sobie sprawę, że nie zostało ono stworzone wyłącznie do tego, abym ja się nim radował. To, czego pięknem się cieszyłem, stawało się teraz środkiem do wspanialszego celu.
Kiedy Kimberly poczuła pierwsze bóle porodowe, pośpieszyliśmy do szpitala przekonani, że już wkrótce będziemy trzymali w ramionach nasze dziecko. Jednak już na samym początku okazało się, że poród będzie trudny. Żartowałem, że gdyby mężczyźni mogli zachodzić w ciążę, rodzaj ludzki wymarłby krótko po jego stworzeniu. Godziny ciężkiego porodu wlokły się, a ból Kimberly stawał coraz większy. Moje serce zadało wówczas kłam moim żartom, bo w tym momencie bardzo chętnie wziąłbym na siebie jej cierpienie.
Tak minął dzień, potem noc i rozpoczął się kolejny dzień. Po trzydziestu godzinach lekarz stwierdził niewielki postęp i zarządził cesarskie cięcie. W żaden sposób nie odpowiadało to temu, jak wyobrażaliśmy sobie właściwy przebieg spraw, ale zrozumieliśmy, że wybór nie należy do nas. Wyczerpany patrzyłem, jak pielęgniarki przenoszą Kimberly na łóżko na kółkach i wiozą korytarzem do innego pomieszczenia. Szedłem obok, trzymając ją za rękę, modląc się z nią i opowiadając dowcipy czy cokolwiek, aby podnieść ją na duchu.
Kiedy dotarliśmy do sali operacyjnej, pielęgniarki znowu przeniosły Kiberly, tym razem na stół, gdzie przypięły ją pasami i starały się ją uspokoić. Była wyziębiona. drążąca i przestraszona. Stałem obok mojej żony. Jej ciało było rozciągnięte i przywiązane do stołu jak do krzyża, rozcięte na oścież, aby wydać na świat nowe życie.
Nic, co o tych sprawach słyszałem od swojego taty albo uczyłem się na lekcjach biologii w szkole średniej, nie mogło przygotować mnie na ten moment. Lekarz pozwolił mi zostać i przyglądać się operacji. Kiedy chirurg wykonał nacięcie, zobaczyłem wszystkie najważniejsze organy Kimberly. „Zaprawdę”, pomyślałem, „przerażająco i cudownie jesteśmy stworzeni”. I wtedy przyszedł moment, kiedy spośród tych organów, przy pomocy ostrożnych ruchów rąk lekarza, wyłoniło się piękne ciało mojego chłopca, mojego pierworodnego syna, Michaela.
Ciało Kimberly stało się wówczas dla mnie więcej niż piękne. Było skrwawione, rozcięte, przepełnione bólem, a ja patrzyłem na nie jak na coś sakralnego, żyjącą świątynię, święte sanktuarium i ołtarz życiodajnej ofiary.
To życie, które stworzyliśmy wspólnie z Bogiem, a które ona wydała na świat, mogłem teraz oglądać i dotykać rękami. W intymną jedność naszego domu wkroczyła trzecia osoba. Dla mnie, dla nas obojga, był to początek czegoś nowego. Bóg wziął dwa promienne spojrzenia oblubieńców i przekierował je, lecz nie stały sie przez to mniej promienne i mniej pełne miłości. Teraz było nas już troje w szczęśliwym domu, a miłość prowadziła nas ku domowi jeszcze szczęśliwszemu.
Bóg wie, że nie jest dobrze, by człowiek był sam. On nie chce, abyśmy byli sami. Jest to najstarsza opowieść świata, wpisana w sam rdzeń ludzkiej natury: On chce, abyśmy byli domem.
– Scott Hahn, „Na początku jest miłość”, przeł. T. Dekert, Kraków 2012, s. 15-19.
Scott Hahn – biblista,teolog katolicki, wykładowca na Uniwersytecie Franciszkańskim w Steubenville w USA. Były pastor protestancki, którego podróż duchjowa, opisana w bestsellerze „Rome Sweet Home” (wyd. pol. „W domu najlepiej”), doprowadziła do Kościoła katolickiego. Niezwykle popularny autor książek na temat wiary oraz programów nadawanych w amerykańskiej telewizji katolickiej EWTN. Ojciec sześciorga dzieci.
(opublikowano:20 września 2015 r.)