Otóż moje poczęcie, moje narodziny, mój język, moje wejście w byt, moje zjawienie się na świecie, moje dojście do słowa są wcześniejsze niż cała bierność w każdej z tych dziedzin, a zatem stanowią podstawę mojego działania („zdolność działania jest zakorzeniona ontologicznie w narodzinach”, jak mawiała Hannah Arendt). Są one dla mnie konstytutywne przede wszystkim – jakże miałyby więc być dla mnie opresyjne?
Gdy tylko zacznę je tak postrzegać, popadnę w fikcję anielskiego podmiotu skazanego na rozkład w ciele (mamy tu gnozę zawartą w aleksandrynie „Ehornme” Lamartine’a: „Człek to bóg upadły, co niebo wspomina”). Można domniemywać, że to trauma lub pycha popychają mnie do ucieczki w taką abstrakcję. Nie sądzę, żebym spadł z nieba, ponieważ najpierw popadłem w „resentyment”. Ale ów resentyment jest zbyt częsty w historii, by uważać go za czysto anegdotyczny. Być może wypływa on z tego pierworodnego dramatu zwanego upadkiem: rany dość głębokiej, by uniemożliwić mi wyrażenie ludzkiej i boskiej filiacji, która to rana skłania mnie do nieustannego wygrywania jednej przeciw drugiej, aż obie zapominam.
Na koniec, taka prawda: „Urodziłem się” to prawda wiary. Nie widziałem, jak się rodzę, uwierzyłem komuś, kto mi powiedział, w tym przypadku chodzi tu o rodziców, i nie miałem co do tego żadnych wątpliwości. Prawda mojej egzystencji nie zawiera się w uchwytnej introspekcji dokonywanej przeze mnie na sobie samym, ale zostaje otrzymana poprzez świadectwo składane przez kogoś innego. Rodząc się, zostałem powołany do fundamentalnych relacji z osobami, których sobie nie wybrałem. Tym, co uczy mnie otwierać się na innych, na świat, na wydarzenia, nie jest w pierwszym rzędzie moja wolność – to fakt, że doszedłem do samego siebie poprzez innych. Ów pierwotny zasób przypisany do narodzin pozwala mi przebić bańkę moich powinowactw z wyboru i indywidualnych planów.
Przynależność, jakiej nie wybierałem, uzdalnia mnie do nieplanowanych spotkań. To zresztą właśnie dlatego można swobodnie zwiać z rodzinnej imprezy, by wypić kielicha z nieznajomym: jeśli mógłbym wybrać swoich rodziców, nigdy nie przerwałbym kokonu (który byłby już klubem) i zawsze przyjmowałbym wyłącznie indywidua w moim guście.
Tymczasem istotniejsze jest to, że ów niedający się osobiście przyjąć fakt bycia urodzonym ustawia mnie na wejściu w pozycji wiary — nie wobec Boga, ale na początku wobec mnie samego: to, czym jestem, wiem tylko dzięki zaufaniu, w komunii poprzedzającej i podporządkowującej sobie wszelki konstrukt. To nie tak, że otwieram się na innego ani że od początku jestem nań otwarty: to poprzez innego otwieram się na samego siebie.
Bycie-poprzez-narodziny odsłania zatem fundamentalną strukturę całej prawdy o egzystencji. Przypomina nam o tych czterech życiowych wymiarach: 1. Że prawda jest dana, a nie skonstruowana. 2. Że ona przyjmuje życie, nim zacznie je oceniać (stawiając pytania typu „Czy warto przeżyć życie?”). 3. Że sprowadza się do tego, by wierzyć komuś, zanim będzie się coś wiedzieć. 4. Ze w konsekwencji jest ona przymierzem, a nie równoważnością. Owe cztery wymiary łączą to, co logiczne, z genealogicznym, przeciw możliwemu rozczłonkowaniu w najstarszych gnozach i przeciw współczesnemu ich pożarciu przez technologię. Mogłoby się to streścić w jednym słowie, słowie niesionym przez Objawienie, zgodnie z którym Logos to również Imię Syna: żywotna racja nie jest wykalkulowana — jest na pierwszym miejscu synowska.
Jako miejsce narodzin – tego radykalnego wydarzenia — rodzina może być nazywana za przykładem Chestertona: „Jest ona instytucją par excellence anarchistyczną. Jest starsza niż prawo i uprzednia w stosunku do Państwa. Ze swej natury jest odnawiana i niszczona przez niedające się zdefiniować siły wynikające z obyczaju i więzów krwi”. Chodzi tu bowiem o instytucję bez założycieli – założoną w naszych majtkach, w naszym pożądaniu, w koniunkcji wcześniejszej niż nasze kontrakty, w naturalnym porywie, który poprzedza nasze perspektywy, który unosi je poza horyzont. Jest ona również anarchistyczna dla samych rodziców. Dziecko zrodzone z ich związku nie jest ani wynikiem ich kalkulacji, ani urzeczywistnieniem ich marzeń, ale mrocznym darem, który ich przenika i przerasta. Może ich przerosnąć o głowę, przerasta zawsze ich plany, czy to przez kaprys, czy przez upór, ów syn marnotrawny między świniami lub Wunderkind między uczonymi. Jego czas jest z zasady dalej niż ich własny: należąc do następnego pokolenia, sytuuje się poza ich projekcją. To dlatego otwiera perspektywy dla przyszłości, porywa ich ku niepowtarzalnej przygodzie i rozwala ich plany i kalendarze.
– Fabrice Hadjadj, „Rodzina, czyli transcendencja w majtkach”, przeł. M. Tórz-Harat, Poznań 2016, s. 156-159.
(opublikowano:19 listopada 2017 r.)